niedziela, 30 marca 2008

American dream. Małgorzata Jastrzębska

Wybory prezydenckie w USA wzbudzają różne emocje wśród nie- Amerykanów. Są to emocje skrajne, począwszy od zupełnej obojętności poprzez zainteresowanie tym, w jakim kostiumie wystąpiła Hilary lub jak pięknie mówił Obama w Pensylwanii, po faktyczne zaangażowanie w sprawy, które rozstrzygają się za Atlantykiem. Przeciętny Europejczyk nie interesuje się całą tą szopką z prawyborami, podniosłymi przemowami, trikami marketingowymi itd. Dla przeciętnego Europejczyka niewiele się zmieni po listopadzie 2008. Wszak Stany Zjednoczone jakie są każdy widzi. Jednak jest to myślenie krótkodystansowca, który nie rozumie, że pozycja państwa, jego stabilność i zdolność funkcjonowania podlega rozmaitym procesom, przekształcającym jego położenie i wymagającym ciągłych zabiegów o zachowanie w miarę zrównoważonego poziomu zmian. Przed takim uproszczonym podejściem do wyborów w Ameryce przestrzegam.

To, kto zdobędzie fotel prezydenta w USA zdeterminuje politykę tego mocarstwa i w dużym stopniu wpłynie na tendencje w dyplomacji innych państw. Nawet nieznaczna zmiana amerykańskiego kursu będzie miała swój oddźwięk na arenie międzynarodowej. Na pół roku przed wyborami, zarówno kandydaci Demokratów jak i John McCain zapowiadają nowy porządek po zakończeniu ery Busha. Niestety, jest on bardzo niewyraźny i trudno powiedzieć, na czym ogłaszana zmiana miałaby polegać. Z jednej strony trudno się dziwić, że w kampanii wyborczej słychać mało konkretów, zwłaszcza jeśli chodzi o politykę międzynarodową. Tematy te są bowiem mało medialne, nieciekawe dla wyborców i trudne, a próżno się spodziewać po dwóch nieopierzonych Demokratach i doświadczonym, ale zbyt zapamiętałym w swoich sądach Republikaninie, że będą ryzykować merytoryczne dyskusje o wojnie w Iraku czy stosunkach transatlantyckich, by zyskać poparcie. Z drugiej zaś strony Stany Zjednoczone, jako jedno z najpotężniejszych państw świata, musi ponownie zacząć prowadzić jasną, transparentną politykę międzynarodową. Wyraźnie wyznaczyć priorytety. Tego brakowało za czasów Busha, zwłaszcza po upadku wiarygodności oficjalnych przyczyn postępowania Białego Domu. Interwencja w Afganistanie, mająca na celu wyzwolenie lokalnej ludności od reżimu Talibów, klęska wojny w Iraku, projekt tarczy antyrakietowej będący zarzewiem konfliktu z Rosją, ostry kurs wobec Korei Północnej, to wszystko zostało wytłumaczone wątłymi i niezrozumiałymi frazesami o konieczności ochrony świata przed państwami zbójeckimi i wojną z terroryzmem.

Bush pokazał światu, że hegemonia USA nie jest wieczna. Należy przyznać, że jej upadek nie jest jedynie winą administracji z Waszyngtonu, choć z pewnością popełnione od 2001 roku błędy przyspieszyły ten proces. Zbigniew Brzeziński pod koniec lat dziewięćdziesiątych w swojej książce pt. „Wielka szachownica” przekonywał, że utrzymanie pozycji przez Amerykę jest uzależnione od jej zdolności wypracowania mechanizmu współpracy ze Wspólnotami Europejskimi, Rosją i Chinami, który umożliwiłby stworzenie osi wzajemnych kontaktów, będąc jednocześnie alternatywą dla rywalizacji. Po kilku latach rządów Busha, profesor zdaje się być zawiedziony tym, co udało się osiągnąć, a raczej tym, co stracono. Twierdzi, że utracone przekonanie o amerykańskiej hegemonii trudno będzie odbudować. I tym trudniej będzie stworzyć trwały system współdziałania.

Odbudowa autorytetu Ameryki będzie najpoważniejszym zadaniem dla nowego przywódcy. A potencjalni przywódcy zdają się nie zdawać sobie sprawy z powagi sytuacji. Patrząc w programy wyborcze kandydatów i na ich przeszłość polityczną, trudno nie odnieść wrażenia, że tylko John McCain orientuje się w tym, co dzieje się na świecie. Jego wyraziste poglądy na temat stosunków z Rosją czy wojny w Iraku bynajmniej jednak nie przysparzają mu zwolenników. Jest on Republikaninem, członkiem senackiej Komisji Sił Zbrojnych, zdecydowanie opowiada się za militarnymi metodami rozwiązywania konfliktów. Trudno się spodziewać, że dzięki takim przekonaniom porwie miliony zmęczonych wojną i porażkami Amerykanów. Demokraci z kolei bardzo mało uwagi poświęcają polityce zagranicznej. W swoich wystąpieniach ograniczają się jedynie do sloganów o wycofaniu się z Iraku i o konieczności rozwiązania kwestii imigrantów. Takie pomysły w perspektywie czteroletnich rządów któregoś z trojga kandydatów nie wróży pomyślności Stanom Zjednoczonym. Z jednej strony mamy bowiem McCaina z jego „militarystycznymi” przekonaniami, z drugiej słabo zorientowanych i niekonsekwentnych Demokratów, serwujących za to socjotechniczne shows sprytnie grające na uczuciach podatnych na manipulację Amerykanów.

Francis Fukuyama napisał kilka lat temu ciekawą książkę, której tytuł świetnie pasuje do obecnej, wyborczej sytuacji w USA- „Ameryka na rozdrożu”. Jednak sugerowałoby to, że obywatele Stanów Zjednoczonych mogą postawić na jedną lub drugą opcję jakiejś polityki. Niestety, wybory 2008 to w każdym przypadku będzie obranie drogi niepewnej, niewyraźnej, pełnej zakrętów i o nieznanym zakończeniu. Erozja amerykańskiej hegemonii (jak to zjawisko określa Le Monde Diplomatique) będzie procesem, któremu koniec mógłby położyć jedynie zdeterminowany, nie przejmujący się opinią publiczną polityk, posiadający doświadczenie i obdarzony realistyczną wizją Ameryki za kilka lub kilkanaście lat. Takiego polityka nie widać na horyzoncie wyborów. A przecież potęga amerykańska nie powstanie niczym Feniks z popiołów. Potrzebuje ona za to zastrzyku energii, pomysłów i otwartości. Kto dzisiaj może wskazać kandydata będącego w stanie w ten sposób poprowadzić Amerykę?

sobota, 29 marca 2008

"Obama będzie nominowany"

środa, 26 marca 2008

Przemówienie człowieka myślącego. tłum. Marta Banaszak.

Pomyślałam sobie, że przemówienie Obamy było donośne, przemyślane i znaczące. W pięknym stylu, było to przemówienie przy którym się myśli, nie zaś klaszcze. Jasnym było, że tego właśnie chciał Obama, i że było to czymś wyjątkowym.

Opisywane przemówienie wydawało mi się tak szczere, jak tylko mogło być w przypadku człowieka o pozycji Obamy, w ramach pewnych granic stwarzanych przez politykę. Samo w sobie stanowiło znaczący wkład – czas pokaże, czy okaże się on sukcesem. Gildia pyszałków, dumny członek począwszy od 2000 r., pochwalił przemówienie, ale największym dowodem szacunku do niego był fakt, iż reakcją wiadomości nadawanych przez stacje kablowe była nie drwina czy zblazowanie wtajemniczonych kręgów, lecz namysł. Podjęto dyskusję - myśliciele lewicy i prawicy, czarni i biali zaczęli rozmyślać na temat sposobu, w jaki doświadczają „rasę” w Stanach Zjednoczonych. Było to naprawdę niesamowite. Pomyślałam sobie: Go America, go, go.

Wiecie, co powiedział Pan Obama. Wielebny Jeremiah Wright się mylił. Jego kazania „podburzały” oraz „umniejszały zarówno wielkość jak i dobroć naszego narodu”. Obama przyznał, iż gdyby wszystko co wiedział o Panu Wright sprowadzałoby się do tego, co zobaczył na YouTubie, też by go nie lubił. Jednakże, przez 20 lat znał go jako człowieka, który uczył go wiary chrześcijańskiej, pomagał biednym, służył w marynarce oraz przywodził społeczności pomagającej biednym, potrzebującym i chorym. „Mimo swych niedoskonałości, było on dla mnie jak ktoś z mojej rodziny”. Obama stwierdził, iż nie zamierza wyrzec się ich przyjaźni.

Co najbardziej istotne, Pan Obama zapewnił, iż rasa w Ameryce to pokoleniowa opowieść. Pierworodny grzech niewolnictwa pozostaje faktem, ale postęp jaki dokonał się na przestrzeni ostatnich 50 lat oznacza, iż każde pokolenie inaczej doświadcza „rasę”. Starsi czarnoskórzy Amerykanie, jak Pan Wright, pamiętają Jima Crowa, a wspomnienie te zniekształciło ich światopogląd. Niektórzy wtedy się podnieśli, niektórzy nie – w tym drugim przypadku, „dziedzictwo klęski” zniekształcało kolejne pokolenia. Rezultat? Destrukcyjny gniew, który jest czasem „wykorzystywany przez polityków” i który powstrzymuje Afro-Amerykanów „przed uczciwym spojrzeniem na naszą własną skomplikowaną kondycję.” Jednak „podobny gniew istnieje wśród segmentów białej społeczności”. Obama mówił o białych klasy robotniczej i klasy średniej, których „doświadczenie to doświadczenie imigrantów” i którzy zaczęli od zera. „Jeśli o nich chodzi, to zbudowali wszystko własnoręcznie, nikt im niczego nie dał”. „A wiec, jeśli mówi się im, aby przez całe miasto dowozili busem dzieci do szkoły”, gdy słyszą, iż ktoś dostaje przywileje, których oni nigdy nie mieli, oraz gdy mówi się im, iż ich „lęki dotyczące przestępczości w miejskim sąsiedztwie są w pewien sposób uprzedzone”, również odczuwają złość.

Ot i cała prawda. A my nie przywykliśmy do szczerych figur politycznych, i to wypowiadanych w ten sposób, na forum publicznym. Za to właśnie należy się Obamie duże uznanie. Prawdą jest również, iż grupy białych, do których Obama się odniósł – grupy etniczne, klasa średnia – to ni mniej ni więcej ci wyborcy, których potrzebuje przeciągnąć na swoją stronę w Pensylwanii. Było to sprytne zagranie strategicznie. Jest jednak jeszcze jeden fakt - Obama miał okazję przeżyć na własnej skórze czasy desegregacyjnego przewozu szkolnymi busami [praktyka stosowana w USA w latach 70 i 80, mająca na celu znieść segregację rasową w amerykańskich szkołach, poprzez przypisywanie i transport dzieci do wybranych szkół, w taki sposób, aby przełamać dyskryminacyjną organizację szkół oraz podział na dzielnice]. Jego wspomnienia z tamtych lat wciąż wywołują łzy. Tym bardziej ucieszyło mnie, iż przyznał, że polityka przewozu dzieci do szkół była odbierana przez białą klasę pracującą jako jawna niesprawiedliwość. Kolejny krok: przyznanie, iż była to niesprawiedliwość, kropka.

***

Pierwotna retoryczna zaleta tej mowy może być opisana przez dwa słowa – endemiczny i Faulkner. „Endemiczny” należy do takiego gatunku słów, którego doradcy polityczni nie pozwalają używać politykom, ponieważ 72% Amerykanów ich nie rozumie. Ta strategia „najmniejszego wspólnego mianownika”, właściwa niezbyt rozważnemu prowadzeniu wyborów, już od dawna degraduje amerykański dyskurs. Gdy Obama powiedział, że Pan Wright niesłusznie propagował „pogląd, jakoby rasizm białych był zjawiskiem endemicznym”, każdy go zrozumiał. Ponieważ „oni” nie są tak naprawdę głupi. Jeżeli zaś chodzi o Faulknera – no cóż, amerykański polityk zacytował Williama Faulknera: „Przeszłość nie jest martwa i pogrzebana. Właściwie to nie jest nawet przeszłość”. To jest dopiero myśl, ciekawa w istocie, co oznacza, że większość współczesnych polityków nigdy by się takimi przemyśleniami nie podzieliło.

W swym przemówieniu Obama założył, iż ma do czynienia z inteligentną publicznością. Był to komplement, i podejrzewam, że został odebrany jako prezent. Obama założył również, iż wiele ze słuchających go osób jest wyedukowanych. Byłam za to wdzięczna, jako że Amerykańska polityka rzadko zwraca się do tej części społeczeństwa.

Przykładam tutaj szczególną wagę do tego aspektu przemowy, który może mieć dobroczynny wpływ na współczesną retorykę. Obecnie zakłada się, iż kandydat musi wypowiedzieć infantylny i nudny frazes typu „A rodziny z Michigan są dla nas ważne!” albo „To co ja reprezentuję, to dobrej jakości służba zdrowia, na którą będzie was stać!” – po czym przychodzi czas na oklaski publiczności. Wypowiedź oraz aplauz tworzą razem ośmiosekundowy slogan wyborczy, który będzie powtarzany tego samego wieczoru w wiadomościach oraz oglądany przez ludzi. Tak wygląda standardowa polityczno-dziennikarska procedura ostatnich 20 lat.

Obama podważył to wszystko swoją mową. Nie było w niej frazesów do klaskania. Nie dostarczył wam tych ośmiu sekund wypowiedzi i następujących po niej oklasków. Mówił używając pełnych i długich paragrafów, które nie wołały o aplauz. To zmusiło producentów telewizyjnych do użycia dłuższych niż zawsze sloganów, aby oddać ich znaczenie. Dlatego właśnie wycinki jego przemówienia, które oglądaliście w telewizji, były ciekawsze niż zazwyczaj, co także przyczyniło się do tego, iż całe przemówienie było lepiej nagłośnione w mediach. Ludzie, którzy nie wysłuchali go w całości, ale widzieli tylko wybrane części w wiadomościach, byli w stanie pojąć rzeczywisty sens tego, co powiedział.

Jeśli Hillary albo McCain powiedzieliby coś interesującego, też dostaliby więcej niż osiem sekund. Ale miałoby to miejsce, gdyby pisali swe przemówienia bez zamiaru wywołania nimi oklasków zebranej publiczności. Powinni tego spróbować.

***

A oto co nie wypaliło. Pod koniec przemówienia, Obama pokazał Amerykę, która nie przywodzi na myśl Faulknera, ale raczej Williama Blake’a. Bankructwa, upiorne zakłady przemysłowe, utraty pracy oraz korporacyjna korupcja. Nie przeczę, jest trochę prawdy w tym obrazie, ale czemu poparcie dla Demokratów ma wynikać z tak beznadziejnie i aż nierealistycznie ponurych pobudek?

Nasunęło mi to skojarzenie z utrzymującym się przeczuciem – a właściwie obawą – iż „Obamawcy” może wcale nie wiedzą tak dużo o Ameryce. Są błyskotliwi, mogą poszczycić się wieloma osiągnięciami, są porządni, wiedzą wszystko o tym, jak to jest być yuppie czy buppie (czarny yuppie od ang. black yuppie), o zwyczajach Ligi Bluszczowej (ang. Ivy League) czy networkingu. Ale do całego tego dobrodziejstwa, wnoszą – może w postawie obronnej, aby utrzymać swe ideologiczne poglądy pod naporem świadectwa własnego życia lub, aby nie być zawstydzonymi własną sławą, sukcesem i władzą – nawykowe wręcz

powtarzanie, jak w Ameryce jest ciężko, jak ciężko jest być czarnym w Ameryce oraz, jak każdy od czasów Reagana walczy z głodem lub nieleczonymi chorobami. Ameryka zawsze przychodzi do nich o kulach.

Ale większość ludzi nie doświadczała ostatnich 25 lat w taki sposób. Ponieważ to nie było w ten sposób. Czy Obamowcy zdają sobie z tego sprawę?

To całkiem pokaźny bagaż do wniesienia do Białego Domu.

Mimo wszystko, to było dobre i poważne przemówienie. Czy pomoże Obamie, nie wiem. Poruszamy się po niezbadanym obszarze. Nigdy nie mieliśmy kandydata na prezydenta z czołowej partii, który byłby czarny (albo raczej, biało-czarny), i który wygłosiłby taką mowę. Nie wiadomo, czy będzie więcej wyborców zrażonych do Pana Wrighta, czy tych, którzy będą pod wrażeniem mowy o nim. Nie wiadomo również, czy wybory będą życzyć sobie dyskusji na tematy rasowe. Moje przeczucie mówi mi zaś, że ta przemowa będzie zapamiętana przez historię jako ta, która uratowała kandydaturę lub ta, która ją pogrążyła. Mam nadzieję, że okaże się to pierwsze.

„A Thinking Man's Speech.” WSJ. Peggy Noonan.

March 21, 2008; Page W16

http://online.wsj.com/article/SB120604775960652829.html?mod=googlenews_wsj

wtorek, 25 marca 2008

Barrack Obama. Reakcje.

Czy po wysłuchaniu rasowego orędzia Barracka Obamy jesteś bardziej czy
mniej skłonny poprzeć go w wyborach na prezydenta?

52% Mniej chętny
19% Bardziej chętny
27% Nie ma zmiany w moich odczuciach
2% Nie mam zdania

W tym: 48% -- 28% wśród demokratów
i 56% -- 13% wśród niezrzeszonych (independents)

Badanie InsiderAdvantage/Majority Opinion Research wykonane 19 marca
na 807 Amerykanach, którzy wysłuchali/przeczytali mowę Obamy, spośród
łącznej próby 1051 Amerykanów (+/- 3,2%)

czwartek, 20 marca 2008

Marzenia o Obamie. Darryl Pinckney. Tłum. Katarzyna Kazimierowska.

W 1940 roku, B.A. Jones uczył swoich uczniów na zajęciach z historii, prowadzonych na Atlanta University Laboratory High School, rymowanki z 1870 roku. Wierszyk ten, według niego, doprowadził w czarnej części Ameryki, do rozpowszechnienia plotki, jakoby Warren G. Harding był pierwszym czarnoskórym prezydentem, ponieważ jego dziadkowie z Ohio byli czarni.

Ma Ma Where's Pa?
Gone to the White House
Ha ha ha

Kiedy Julian Bond został wybrany, jako kandydat na wice-prezydenta, na Konwencie Demokratów w 1968, otrzymał gorący aplauz mówiąc, że musi odmówić, ponieważ zgodnie z Konstytucją, jest za młody na to stanowisko. Shirley Chisholm wystartowała w wyborach prezydenckich w 1972 roku, robiąc z nich teatr jednej aktorki i nazywając politykę -„ pięknym oszustwem", w swojej autobiografii, pt. Unbought and Unbossed"(1970). Wówczas to czarne elity fantazjowały na temat prezydenckich szans Edwarda Brooke'a, republikańskiego senatora z Massachusetts.

Z kolei Jesse Jackson, aktywista walczący o prawa obywatelskie, został zaatakowany przez czarną lewicę po 1984, za to, że swoją kampanię prezydencką oparł głównie na rytuałach i symbolice.

Ojczyzną dzisiejszego kandydata, Baraka Obamy jest internet, ale to właśnie w radiu pojawiają się głosy ludzi w pewnym wieku, którzy nie zamierzają rezygnować ze swojego stronniczego nastawienia. Uważają, że taka rezygnacja byłaby usprawiedliwianiem katastrofalnej w skutkach polityki prawicy. Wskazują oni za to, że cała trójka głównych kandydatów kampanii prezydenckiej, w swoich przemówieniach mówi tak naprawdę jednym głosem. Jest wśród nich senator Edwards, biały populista, który zachwycił rok temu kościół w River Side przemową w dniu Martina Lutera Kinga. Z kolei jednym z doradców Hilary Clinton w kwestiach polityki zagranicznej jest Madeleine Albright, podczas gdy jednym z doradców Obamy jest Zbigniew Brzeziński. Ich kampania czyni te wybory konkursem na atrakcyjniejsze symbole. Z drugiej strony niezliczone rzesze klasy średniej zaczynają rozumieć to, że Ameryka coraz mniej przypomina kraj, którym była a coraz bardziej staje się zgodna z żarliwymi pragnieniami reszty świata. A ten chce, aby reprezentantem Stanów Zjednoczonych stał się właśnie ciemnoskóry.

Można powiedzieć, że ścieżka, którą kroczy Obama, została przetarta nie przez Collina Powella, który, jako przedstawiciel administracji Busha, na posiedzeniu Rady ONZ pokazał fiolkę z białym proszkiem, ale przez Nelsona Mandelę, który tuż po wyjściu z więzienia w roku 1990, wzywał do pojednania. Możliwe, ze pojawiające się głosy młodych, do których apeluje Obama, są dziś nie tylko głosem przeciwko wojnie z Irakiem, ale również głosem przeciwko „wojnie z terrorem", głoszonej przez administrację Busha. W końcu to właśnie Mandela był jedynym politykiem na arenie światowej, któremu udało się nas przekonać, że był dokładnie takim człowiekiem, jakim wydawał się być. Ruch przeciwko apartheidowi, który Mandela zapoczątkował, był jednym z najważniejszych, spośród tych organizowanych na kampusach uniwersyteckich w latach 80- tych XX wieku. Od tamtej chwili tysiące białych studentów podjęło tzw. black studies. Czytali „Narrative of the Life of Frederick Douglass" (Wspomnienia amerykańskiego niewolnika Fredericka Douglasa) i odwoływali się do dorobku francuskiego filozofa Jacques'a Derridę w pracach semestralnych na temat debiutanckiego albumu hip hopowca Nasa, pt. „Illmatic". Równocześnie na amerykańskich uczelniach spadała liczba czarnoskórych studentów. Shelby Steele, specjalista od studiów nad rasą i kolorem skóry, wyśmiewa instytucje, które obsesyjnie pilnują przepisów dotyczących kulturowej różnorodności. Jednak te, podobnie jak Obama, słusznie czerpią z idei ruchu na rzecz praw obywatelskich. Głos amerykańskiej młodzieży, który zapewnił Obamie znaczące poparcie w Południowej Karolinie, a także utrzymał je do wyborów wtorkowych, pominął osiągnięcia i historię ruchu o prawa człowieka lat 60-tych. Tu pojawia się dla szansa dla ducha tych lat.

Volume 55, Number 3 · March 6, 2008

Dreams from Obama

By Darryl Pinckney


Tłum. Katarzyna Kazimierowska

niedziela, 16 marca 2008

'New Europe' still matters. prof. Ewa Thompson.

Edward Lucas' best-selling book, "The New Cold War: Putin's Russia and the Threat to the West" (2008) seems to have come out of a time warp. Haven't we heard it all before, a quarter-century ago? Didn't Mikhail Gorbachev and Boris Yeltsin change it all? They did not. It is fast forward into the past.

On the Kamchatka Peninsula, Russia has built a new port for nuclear submarines. The first of the eight planned submarines, Yuri Dolgoruky (Dolgoruky was the legendary founder of the city of Moscow), was completed in 2007. The next two also have symbolic names: Vladimir Monomakh (12th-century ruler of Ukraine) and Alexander Nevsky (fought the Catholic West in the 13th century). By 2017, all submarines will be operational. Each will have 12 ballistic missiles of the Bulava type and 10 nuclear warheads per missile. Their range is 5,000 miles.

In 1984, Ronald Reagan placed Pershing missiles in West Germany to protect Europe from a possible Soviet invasion. Hundreds of thousands of American troops were stationed in Western Europe for that purpose.

If Ronald Reagan were president today, he would place a shield against Russian missiles in Poland, the Baltic States, the Czech Republic and Slovakia. These are the pieces of Europe Soviet Russia disgorged as it went through the convulsions of changing its economic system.

"New Europe" is now part of the European Union. It has become its eastern flank. It protects Western Europe from a possible new bout of Russian belligerence (and Mr. Lucas says such a bout is within the realm of possibility).

President Bush wants to do something similar to increase U.S. and European security. He wants to place interceptor missiles in Poland and the radar shield in the Czech Republic.

Russia now has advantages it did not have in Soviet times. Its gas and oil are needed by the European Union. Eventually, Russia will be in a position to dictate conditions for delivery of energy to those states with whom it signs bilateral treaties (and it is in a hurry to do so). One of the long-term goals of Russian policy has been to decouple the United States and Europe. The more EU relies on Russian energy supply, the less reliable it becomes as an ally of the United States.

Therefore, maintaining cordial relations with "New Europe" remains important. The EU's new members are more eager to preserve links with America than "Old Europe."

So far, the relations between "New Europe" and America have been cordial. Poland cheerfully sent several thousand soldiers to Iraq and Afghanistan and remains one of the few countries still counting themselves members of the "coalition of the willing."

But Poland is vulnerable. If American missiles are placed in Poland, the country will face an increased possibility of Russian nuclear and economic retaliation. The recent decrease in gas deliveries to Ukraine was a trial run for such a retaliation. "New Europe" cannot afford being choked off in this way. Poland cannot agree to accommodate the United States without getting something in return.

In this connection, the March 10 visit to Washington of Polish Prime Minister Donald Tusk stands out as a missed opportunity. Mr. Tusk did not come hat-in-hand. He wanted a trade. In exchange for Poland's consent to house and maintain missile interceptors as part of the American security system, Tusk wanted U.S. assistance in modernizing the Polish army. He wanted an arrangement comparable to one Pakistan has with the United States.

Promises have been made, but Mr. Tusk went home empty-handed. America is not in the mood to distribute its largess, what with the mortgage crisis and the war in the Middle East. But by comparison, the money needed to secure Europe's eastern flank would be a fraction of 1 percent of what has already been spent on Iraq.In 2006, the United States spent $698 million on military aid to Pakistan. In this situation, to tell the Poles that the decision about a possible deal will come in six months (as Mr. Tusk was told), or try to redirect negotiations toward the problem of visa-free travel to the United States, amounts to a stalling tactic. Six months to decide whether to provide a pittance?

Notwithstanding Prime Minister Tusk's and Foreign Minister Radek Sikorski's attempt to put a happy face on the fiasco of the Tusk visit, the mood in Poland is not to altruistically participate in the defense of those who are more powerful than Poland.

Poles begin to see that generosity toward America would expose Poland to Russia's wrath and bring little in return except promises, smiles and handshakes. Poland took smiles and handshakes, and even written promises, from England and France before World War II. They were not worth the paper on which they were written.

If he wants the deal done, President Bush ought to meet the Poles' modest demands and chalk this issue up as one of the few achievements of his presidency.

EWA THOMPSON

Research professor of Slavic studies at Rice University and editor of the Sarmatian Review.

http://www.washingtontimes.com

czwartek, 13 marca 2008

Gubernator Nowego Jorku - wyznania prostytutki. Andrzej Kozicki.

To był najbardziej zakręcony facet, którego doprowadzałam do wzwodu, a wierzcie mi - widziałam wielu świrów.


Nie myślcie sobie. To nie zwykły zboczeniec - nie chciał, bym go biła, nie chciał, bym go związała, nie chciał, bym go prowadziła na smyczy. Natomiast domagał się, by jego wargi były wciąż nabrzmiałe... od mówienia. Tak, od mówienia. Nie chodzi o to, że ze mną gadał, przekomarzał się, wyżalał albo mówił pieprzoty szeptem mi do ucha. Chciał mówić. Pierwsza rzecz, gdy się pojawił w sypialni, to sprawdził w co jestem ubrana i dał znać, by wwieziono mównicę.

On [gubernator Spitzer] poszedł pod prysznic, a dwu jego ochroniarzy przytaszczyło przenośną mównicę z godłem stanu i zainstalowało podest. Wyszedł z łazienki w obcisłych gaciach, sięgających raptem kolan, i przebrał mnie w - przyniesione przez siebie - zielony golf z długimi rękawami i płócienne spodnie. Tak właśnie sobie życzył, więc tak właśnie było. Zawsze klient nr 9 tak się zachowywał.

Sadzał mnie przed mównicą, wypraszał ochronę, wchodził na podest i zaczynał mówić. Już wtedy zaczynałam się pocić, było tak gorąco, musiałam siedzieć niby w pierwszym rzędzie, a jego moja niewygoda podniecała. I zaczynał mówić: "Przede wszystkim, chcę podziękować wszystkim, którzy sprawili, że tego wieczoru jesteśmy razem: telefonistce w burdelu, która przyjęła mój telefon, oddanym i pracowitym ludziom, którzy zarządzają moim i twoim kalendarzem zajęć, inwestorom w rynek porno, którzy działają na rynku pełnym niebezpieczeństw i wszystkim, którzy parają się ciężką robotą w naszej ojczyźnie. Przede wszystkim chciałbym podziękować Ashley, która poświęciła kilka godzin, żeby przylecieć do mnie do Waszyngtonu i uświetnić swoją obecnością tę godną zapamiętania, historyczną chwilę. Ashley, czy mógłbym cię prosić o powstanie, żeby każdy mógł cię zobaczyć?".

"Ale Kliencie nr 9", powiedziałam. "Jesteśmy w tej sypialni tylko we dwoje".

"Proszę panią Ashley, żeby powstała", nie reagował. "Pokazała się nam wszystkim i do wszystkich uśmiechnęła". No to wstałam, rozpromieniłam się jak w telewizji, najpierw do firanek i zasłon, potem do mahoniowego sekretarzyka, potem do zdobiącego ścianę zdjęcia pomnika Jeffersona. Potem z gracją siadłam. Bo w końcu Klient nr 9 zawsze dostawał ode mnie to, za co płacił -- zawsze spełniałam zachcianki klientów.

"A teraz chciałbym powiedzieć kilka słów o korupcji. Całe swoje życie, odkąd przyjęto mnie do przedszkola, zwalczałem korupcję. Kiedy już dostałem się do zerówki i uczyłem się liter i cyfr, to przeprowadziłem poważne śledztwo. Odkryłem, że dostajemy złą kredę do pisania na tablicy -- kreda się łamie, pyli nadmiernie, nie spełnia standardów twardości kredy, wyznaczanych przez departament edukacji. Wziąłem sprawę w swoje ręce i udałem się do woźnego, a następnie księgowej i dyrektora, żeby nie tylko zamawiano elastyczną, jaśniebiałą kredę, ale by producenta trefnych kred wsadzono za kratki na lat przynajmniej 15. Potem, gdy byłem już w drugiej klasie podstawówki..."

Spocona, wciąż w golfie i spodniach zbudziłam się jakiś czas potem na podłodze. Gubernatora już nie było, zostawił tylko kartkę, że za tydzień znów ma na mnie ochotę.

tłum. Andrzej Kozicki

James Heffernan

Exclusive: Ashley Tells All About Client 9

The Huffington Post, March 12, 2008.


środa, 5 marca 2008

Co z wiceprezydenturą?. Stanisław Burdziej.

Oczy Ameryki i świata od kilku już miesięcy koncentrują się na wypatrywaniu zwycięzcy listopadowych wyborów. Warto pamiętać – a nie zapominają o tym na pewno sami uczestnicy wyścigu – że zwycięzców będzie de facto dwóch. Podczas ogólnonarodowych konwencji partyjnych, które na przełomie sierpnia i września br. nominują swoich kandydatów na prezydenta okaże się również, kto będzie drugą osobą w państwie – wiceprezydentem.


W systemie amerykańskim wiceprezydent znajduje się niewątpliwie w cieniu głównego mieszkańca Białego Domu. Zarówno formalnie, jak i historycznie rzecz biorąc jednak, wiceprezydentura pozostaje urzędem bardzo istotnym. Jako druga osoba w państwie pozostaje on (lub ona?) bezpośrednim następcą prezydenta, w przypadku jego niezdolności do sprawowania urzędu. W historii USA wiceprezydent już dziewięciokrotnie zostawał następcą szefa państwa w chwili jego śmierci – w 1945 roku Harry Truman zastąpił zmarłego w trakcie trwania czwartej kadencji Franklina D. Roosevelta, a w 1963 Johnson objął urząd po zamordowanym Johnie F. Kennedy’m. W wyniku zbiegu okoliczności, nominacja na urząd wiceprezydenta zapewniła w 1973 roku Geraldowi Fordowi prezydenturę, mimo iż w ogóle nie startował on w wyborach. Wiceprezydent ma również spore szanse na samodzielną wygraną w kolejnych wyborach prezydenckich (zob. George W. Bush w 1988). Sprawuje też istotną funkcję, jaką jest przewodniczenie Senatowi USA, a jego głos ma decydujące znaczenie w sytuacji równego podziału głosów (tzw. tie - pat). Co chyba jednak najważniejsze obecnie, zwłaszcza dla kandydatów do samej prezydentury, wybór tzw. running mate – współtowarzysza wyścigu, może mieć istotne znaczenie w osiągnięciu upragnionego celu. Dlatego teraz, gdy grono kandydatów dalej się zawęziło, warto przyglądać się pretendentom do wiceprezydentury u boku „wielkiej trójki” – Clinton, McCaina i Obamy. Na razie jest to głównie sfera domysłów i spekulacji.


Mówi się na przykład, że burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg mógłby pozyskać dla McCaina liberalne stany północno-wschodnie. Z drugiej strony, Mike Huckabee niewątpliwie pomógłby religijnym konserwatystom przełknąć McCaina, którego uznają za zbyt liberalnego. Na pewno trudniejszy wybór czeka nieznanego jeszcze nominata Demokratów. Wielu komentatorów stwierdza, że tandem Obama-Clinton (lub Clinton-Obama) byłby nie do pobicia. Przy tak wyrównanym starciu trudno jednak sobie wyobrazić, aby któreś z nich dobrowolnie ustąpiło pola, choć niewątpliwie łatwiej przyszłoby to młodszemu Obamie. W każdym razie, rozstrzygnięcie tej kwestii zajmie im jeszcze kilka miesięcy: przed nami wciąż prawybory w 13 stanach.

wtorek, 4 marca 2008

McCain kandydatem GOP. Hillary Clinton wraca do gry. Obama ?, Obama prowadzi w wyścigu demokratów.


www.foxnews.com

Hillary Clinton pozostaje w grze, czy odpada z rywalizacji ?. Aleksander Z. Zioło

Trwają prawybory w Ohio, Texasie, Vermont, Rhode Island. Według ostatnich sondaży Hillary Clinton wygra w Ohio, Texasie, Rhode Island. Czy sondaże się sprawdzą ?.

Trudno jeszcze przewiedzieć wynik prawyborów w tych 4 stanach. Jednak jedno można powiedzieć - w ostatnich dniach trend wzrostowy miała Hillary Clinton.Tak wskazywała zdecydowana większość sondaży w USA.

Walka w obozie demokratów jest niezwykle zacięta. Amerykanie już dzisiejsze prawybory nazwali "Super Wtorkiem 2". Poprzedni Super Wtorek nie przyniósł rozstrzygnięcia w obozie demokratów. Czy ten przyniesie ?. Na razie same niewiadome.

Jedno jest pewne - dziś Hillary Clinton walczy o pozostanie w grze o prezydenturę.

A poniżej Jack Nicholson ;). Po prostu Jack Nicholson.

Hillary Clinton, Barack Obama: "O Dmitriju Miedwiediewie".

poniedziałek, 3 marca 2008

"The Lobby Archipelago" prof. Ewa Thompson.

Dedicated to Alexander Solzhenitsyn

The ritual laments over presidential campaign contributions are in full swing, their impotence all too obvious. "Avarice and special pleading" prevail, moralizes the New York Times in a February 25 editorial, and then adds: "We sincerely hope that things improve before the general election onslaught." Tea and sympathy.

Some campaign dollars come from the tiny bank accounts of apartment dwellers and row house owners. Many come from the fat accounts of those more fortunate. Members of these two groups can only watch with discomfort the occasional news about mysterious entities called interest groups and their ways of contributing to presidential campaigns and to the bills passed by Congress.

On November 7, 2007, Houston Chronicle columnist Loren Steffy wrote about losses several mammoth financial groups had taken in recent months. Among them was Citigroup, formerly a picture-perfect model of American financial success. Over a decade, a small entrepreneur Sanford Weill acquired some 100 companies including the Travelers insurance group, and then in 1998 his financial empire offered $36.4 billion to buy Citibank. There was only one obstacle: a U.S. law prohibiting insurers from owning banks.

Here the story gets hot. During the "grace period," says Steffy, Weill convinced Congress to change the law.

You read it right. Our entrepreneur was not lobbying his town's legislature to affect change in zoning laws or to allow prayer in local schools. He was not responding to the charms of the Golden Boy or the Vietnam Hero. He went to the United States Congress elected to represent 300 million Americans. Indirectly, he changed the law that affects all of us, and not necessarily to our advantage. And we did not know anything about it.

That lobbying involves big money everyone knows. But how do people travel to this clandestine Lobbying Archipelago? From the standpoint of ordinary citizens who occasionally donate $100 to their favorite congressman or woman, this is mind-boggling business. Undoubtedly hour by hour planes fly there, ships steer their courses there, and limousines sail to it-but with nary a mark on them to tell of their destination. At ticket windows or at travel bureaus the employees would be astounded if you or me were to ask for a ticket to go there. They know nothing and they've never heard of the Lobby Archipelago as a whole or of any one of its many islands.

Thousands of islands of the spellbound Archipelago are scattered from the Atlantic to the Pacific. Its islands are invisible, but they exist. Those dedicated to the maintenance of this Archipelago have substance, weight, and volume, and have to be transported from island to island invisibly and uninterruptedly. And by what means are they transported? On what? The transportation system was created over dozens of years -not hastily. Well fed and unhurried people created it.

Those who travel around the Archipelago to change laws or enact nationwide legislature do not share the route information with ordinary citizens. And those who, owing to ministrations of these powerful travelers, are affected by the new laws, do not know that they foot these travel bills.

There are 435 congressmen and women, and a hundred senators. Each must be lobbied separately and discreetly: inviting a bunch of them to a caviar and champagne party is for the rookies. Their aides must be lobbied. Great ports must exist in the Archipelago to bring the lobbyists in, and land transportation system must be likewise solid and uninterrupted.

And invisible. It blends with ordinary traffic and submits to the same traffic signals. But it goes to places we ordinary citizens do not see, for conversations we have never tried to imagine. And all this is happening right next to us, we can almost see the islands and touch the lobbyists, yet they are invisible. If you spread out on a large table the map of the United States, and indicate with a fat black dot all major cities, you will probably come close to the majestic map of the ports of the Lobby Archipelago. This is the closest we can get to those mysterious people who, we naively imagine, start their conversations with "Hey, brother, can you spare a billion?"

We know how the other Archipelago ended: not with a bang but a whimper. This one is sturdier, and it remains invisible. Its islands cannot be wiped out by an administrative fiat. It cannot be legislated away.

But surely there is always a way. Perhaps consciousness-raising is the proper start. Perhaps courses on lobbying and its evils should be introduced at colleges. But is it possible to invoke the word "evil" in places such as colleges and universities that supposedly teach us how to choose rather than how to behave in life?

On February 26 Houston Chronicle, my home paper, carried a cartoon showing Congress and Lobbies walking side by side. The caption said: "I don't think our relationship is improper. . . You and I are married to each other." New York Times "sincerely hopes" that lobbying can be mitigated if Congress updates campaign subsidies. Problem is, presidential campaigns are only a fraction of the Lobby Archipelago. "Sincerely hoping" that the Archipelago would fade away is equal to saying that one consents to its existence.

EWA THOMPSON

Ewa Thompson is Research Professor of Slavic Studies at Rice University.

http://www.washingtontimes.com/apps/pbcs.dll/article?AID=/20080302/COMMENTARY/694109685