piątek, 26 września 2008

Remis, McCain plus. Paweł Burdzy.

Żadnych większych wpadek, nokautujących ciosów, twarda, wyrównana ale bardzo merytoryczna dyskusja – tak w kilku słowach można scharakteryzować pierwszą debatę pomiędzy kandydatami na prezydenta USA. W półtoragodzinnej wymianie na tematy ekonomiczne i kwestie międzynarodowe, był remis, z lekkim wskazaniem na Johna McCaina.

Miałem wrażenie, że początkowo Barack Obama był spięty, nie zwracał się bezpośrednio do rywala. Dwa razy pomylił jego imię, choć przyszło mi do głowy, że to może prowokacja obliczona na zdenerwowanie słynącego z temperamentu McCaina. Dopiero po mniej więcej pół godzinie Obama wyraźnie się rozluźnił i miał lepszą końcówkę. Kilka razy umiejętnie kierował debatę na swój ulubiony temat – osiem, nieudanych jego zdaniem, lat rządów George’a W. Busha.

McCain był cały czas równy i konsekwentnie wypominał słabe doświadczenie rywala w kwestiach polityki zagranicznej i bezpieczeństwa państwa, podkreślając że Obama wielu spraw po prostu „nie rozumie”. Zresztą kandydat Demokratów był wyraźnie niepewny gdy mówił o Rosji (początkowo zerkał na notatki), dał się podejść rywalowi w kwestii bezpośrednich rozmów z prezydentem Iranu (choć wcześniej bardzo elokwentnie mówił na ten temat), w kilku momentach widać było wyraźnie na twarzy zniecierpliwienie. Na koniec debaty McCain powiedział wręcz wprost, że jego rywal „nie ma wystarczającej wiedzy i doświadczenia” aby zostać prezydentem.

W telewizji CNN przez cały czas pokazywano na małym ekranie trzy kategorie wyborców: Republikanie, Demokraci i Niezależni. Dzięki temu można było śledzić bezpośrednią reakcję na wypowiadane kwestie. Ten gadżet doskonale pokazywał jak obaj kandydaci grali pod swoich twardych wyborców. Gdy Obama wspominał nazwisko prezydenta Busha, błędnej polityki w Iraku, konieczności załatwienia sprawy Afganistanu, gdy atakował cięcia podatkowe dla bogatych, nadmierny wpływ lobbystów i konieczność energetycznej niezależności – niebieska linia pikowała. Czerwona linia zwolenników Partii Republikańskiej szła do góry, gdy kandydat partii wspominał o konieczności cięcia podatków i ograniczenia wydatków budżetu, wydobywania większej ilości ropy przez USA i ograniczeniu pomocy zagranicznej, wreszcie o konieczności zwycięstwa w Iraku i Afganistanie. Brak specjalnych zdziwień – kandydaci wiedzą przecież jakie naciskać klawisze, aby ich najwierniejsi zwolennicy byli zadowoleni. Debata była okazją, aby scementować to poparcie.

Najciekawsza walka toczyła się o niezależnych. I tutaj wyraźnie wygrał McCain. Za każdym razem kiedy mówił (a było to kilka razy), że w jakimś ważnym głosowaniu przeciwstawił się Partii Republikańskiej, gdy mówił o współpracy z Demokratami, gdy przedstawiał się jako reformator - zielona linia strzelała do góry. Z kolei niezależnym podobały się wypowiedzi Obamy o walce z lobbystami, niezależności energetycznej czy o konieczności poprawy wizerunku USA na świecie.

Odbiór debat w dużej mierze zależy od wcześniejszych oczekiwań. W 2000 r. nikt nie dawał szans George’owi W. Bushowi w starciu z superintelingentnym ale drętwym wiceprezydentem Alem Gore. Podobnie było cztery lata później z Demokratą Johnem Kerry. Niskie oczekiwania sprawiły, że gdy Bush nie został „rozjechany” przez swoich rywali, uznano że… był lepszy. Przed obecną debatą, Barack Obama uchodził za mistrza elokwencji. Debata pokazała, że wygłaszanie płomiennych mów w gronie wyselekcjonowanych zwolenników, a twarda wymiana zdań z wymagającym przeciwnikiem, to dwie różne sprawy. Zwłaszcza gdy debatuje się na trudny dla siebie temat: w tym wypadku sprawy międzynarodowe i bezpieczeństwa. John McCain nigdy nie był złotoustym mówcą i nikt nie oczekiwał od niego słownych fajerwerków. W zamian Republikanin dał jasny, twardy, czasami na granicy brutalności – przekaz. Ale Prezydent USA to najcięższa na świecie praca, więc trzeba wykazać się twardością, a nie tylko elokwencją

Jednym słowem, remis z lekkim wskazaniem na McCain’a. Co oczywiście niczego nie rozstrzyga – przed nami kolejne debaty i trzydzieści kilka dni kampanii. Choć moje największe zdziwienie budzi coś innego: jakim cudem, wobec tak wielkiego niezadowolenia z Busha i stanu amerykańskiej gospodarki, wyścig do Białego Domu jest tak wyrównany a Barack Obama nie tylko nie odbywa obecnie zwycięskiej rundy przed pewną wygraną w listopadzie, ale musi ciężko walczyć o wcale nie tak pewne zwycięstwo?

Paweł Burdzy

1 komentarz:

Łukasz pisze...

Zgadzam się, z tymże powinniśmy pamiętać, że pomimo remisu z lekkim wskazaniem na McCain - a jest ono tylko dlatego, że mniej się po nim spodziewano niż po Obamie, a nie dlatego, że był lepszym, nic się nie zmienia. Nadal Barack prowadzi, nadal kryzys to temat nr 1, które osłabia pozycję republikanów. A żeby to zmienić McCain nie może remisować, ale musimy ewidentnie połozyć rywala na łopatki, a o tym możemy chyba zapomnieć, zważywszy na fakt, że następne debaty będą o sprawach w których John McCain nie bryluje.