środa, 27 lutego 2008

Robert J. Samuelson: "Obama urojony".

Bardzo trudno jest nie być zauroczonym Barackiem Obamą. Na Konwencji Demokratów w 2004 r. pojawił się on w towarzystwie reporterów i redaktorów Newsweeka, w tym także mnie. Byłem pod wielkim wrażeniem jego inteligencji, siły jego języka i widocznej chęci do zajęcia pozycji wykraczającej poza wąskie horyzonty stronnika danej sprawy [partisan]. Obama stał się prezydenckim faworytem Demokratów właśnie dlatego, że niezliczone miliony wyrobiły sobie podobną opinię. Obecnie jednak myślę, że jest ona błędna.
Jako dziennikarz, mam wiele wątpliwości dotyczących większości kandydatów, ale w przypadku senatorów Hillary Clinton i John'a McCain , czuję że mam do czynienia ze znanymi jakościami. Są oni na arenie publicznej od lat; ich poglądy, wartości i temperamenty zostały dokładnie poznane. Obama za to, jest nową postacią na scenie publicznej, w dużej mierze zdefiniowaną przez jego potężną retorykę. Kłopotem, przynajmniej dla mnie, jest ogromna i zwodnicza luka między jego zniewalającym krasomówstwem a jego faktycznymi poglądami.

Tekstem obecnym w tle kampanii Obamy jest jego własna życiowa opowieść -- jak stać się pierwszym Afroamerykańskim prezydentem, co byłoby kamieniem milowym na drodze [naszego] narodu od niewolnictwa -- może służyć jak metafora dla innych politycznych sytuacji bez wyjścia. Wielkie impasy mogą być wyeliminowane dzięki dobrej woli, inteligencji i energii. "Tu nie chodzi o przeciwstawianie bogatych biednym; młodych przeciw starym; ani czarnych przeciw białym," mówi. Ja, wraz z milionami innych, widzę w tym wielką moc poruszającą.

Jednak, jeśli lepiej się jej przyjrzeć, ta metafora [życia] jest złudzeniem. Odrzucenie rasizmu nie jest magicznym panaceum dla nieszczęść narodu. Zadanie to wymaga niezależnych idei a Obama ma ich niewiele. Jeśli przyjrzymy się jego programowi, okaże się, że jest on całkowicie zwykły, wysoce stronniczy, nieszczery, a przede wszystkim ignoruje ważne problemy społeczne.

Mierzony własnymi standardami moralnymi, Obama zawodzi. Amerykanie "są zmęczeni słuchaniem składanych obietnic i 10-punktowymi planami proponowanymi w ogniu kampanii po to, by ostatecznie nic nie zmienić," powiedział on ostatnio. Wkrótce potem Obama zarysował plan gospodarczy składający się co najmniej z 12 punktów, który między innymi:
· Ustanawia 1000-dolarowe cięcie podatkowe dla większości rodzin, w których zarabiają dwie osoby (500 dolarów dla gospodarstw jednoosobowych)
· Stworzy 4000 dolarów refundowalny kredyt podatkowy [ulgę podatkową] na opłatę za studia przez każdy rok trwania studiów.
· Rozszerzy kredyt podatkowy [ulgę podatkową] na opiekę nad dzieckiem dla ludzi zarabiających mniej niż 50000 dolarów oraz "podwoi wydatki na jakościowe programy pozaszkolne".
· Ustanowi „plan energetyczny", który zainwestuje 150 miliardów dolarów przez 10 lat, by stworzyć „sektor zielonej energii".

Cokolwiek myśli się o tych pomysłach, są one standardową polityką-worka-z-łakociami: dla każdego coś miłego. Są one tak bardzo podobne do wielu propozycji Clinton, że jej sztab wydał oświadczenie, oskarżające Obamę o popełnienie plagiatów. Wobec istniejących deficytów budżetowych i kosztownego "uniwersalnego planu zdrowotnego" Obamy, prawdopodobieństwo zrealizowania tego pakietu w całości wygląda marnie.

Ulubiona fraza Obamy głosi, że powie on „Amerykanom nie tylko to, co chcą usłyszeć ale to, co muszą wiedzieć". No cóż, jak dotąd nie powiedział. Rozważmy [problem] przechodzącego na emeryturę wyżu demograficznego. Prawdomówny Obama mógłby powiedzieć: "Wydawanie na emerytów – głównie na Social Security [rządowy system emerytalny], Medicare [publiczna opieka zdrowotna dla starszych] i Medicaid [system dopłat do leków dla osób starszych] – stanowi już prawie połowę budżet federalnego. Jeżeli nie ograniczymy tych podnoszących się kosztów, przygnieciemy nasze dzieci wyższymi podatkami. Zastanawiając się nad prognozami rosnącej długości życia, powinniśmy stopniowo podnosić wiek kwalifikujący do tych programów, zredukować zasiłki dla bogatszych emerytów. Zarówno Demokraci jak i Republikanie są winni zaniechań. Czekanie dłużej tylko pogorszy problem".

Zamiast tego, Obama obiecuje nie podnosić wieku emerytalnego i „strzec wypłat Social Security dla aktualnych i przyszłych beneficjantów". To nie jest "zmiana"; to jest uświęcenie statusu quo. Chciałby on także uwolnić wszystkich emerytów o dochodach mniejszych niż 50000 dolarów rocznie od podatku dochodowego. Według jego matematyki, 7 milionów emerytów otrzymałby przeciętnie ulgę podatkową w wysokości 1,400 dolarów – przesuwając ciężar obciążeń podatkowych na młodszych pracowników. Główna propozycja Obamy dotycząca Social Security to podniesienie podatku od wynagrodzeń powyżej aktualnego pułapu 102,000 dolarów [jest to górna granica kwoty płaconego podatku].

Polityczni kandydaci rutynowo pozwalają sobie na koloryzowanie, niekonsekwencję i samolubne zaślepienie. Robią tak i Clinton i McCain. Powodem utrzymywania wyższego standardu wobec Obamy jest to, że jest to jego standard i do tego centralny temat jego kampanii. Płynie on wciąż na niejasnej obietnicy „zmiany", ale [gdy idzie o konkrety] temat po temacie - imigracja, gospodarka, globalne ocieplenie - oferuje on jedynie wygotowane programy, które omijają przyczyny problemów. Te kwestie pozostają sporne, właśnie dlatego, że pociągają ze sobą rzeczywiste konflikty lub różnice opinii.

Kontrast między obszerną retoryką Obamy a jego wąskim programem jest bardzo wyraźny, a mimo to media – pochłonięte politycznymi „wyścigami konnymi" – traktują jego inwokację "zmiany" bardziej jako poważną ideę, niż płytkie hasło wyborcze. Wygląda na to, że Obama zahipnotyzował większość mediów i odbiorców swoją elokwencją i symbolizmem swojej biografii. Wynikiem jest masowe złudzenie, że Obama bierze się za bary z głównymi problemami społecznymi narodu, kiedy w istocie nic takiego nie robi.

Tłum. Katarzyna Młynek i Jan Filip Staniłko

Robert J. Samuelson

poniedziałek, 25 lutego 2008

Czy Ameryka wybiera ?

Pisząc na te szacowne łamy – których przecież wcale nie ma, ot tylko ciągi zer i jedynek w komputerku – pisząc zatem na nie, nie można nie zadać pytania zasadniczego: czy Ameryka w ogóle wybiera?

Odpowiedź na to pytanie jest równie prosta, jak i ono samo: tak, Ameryka wybiera (tj. wybierają ci amerykańscy wyborcy, którzy pofatygują się do urn w odpowiednim czasie). Po co więc to pytanie? Po to, by ukazać, że Ameryka zamiast decydować, niestety tylko wybiera.

Pora więc się wytłumaczyć z powyższego rozróżnienia. W mojej opinii, wybór polega na wskazaniu jednej z kilku możliwości (a więc także wskazanie losowe), decyzja zaś – na wyciągnięciu praktycznych wniosków z wartości, które się wyznaje oraz wzięcia pod uwagę mniej, lub bardziej istotnego komponentu, jakim jest rzeczywistość (chodzi tu np. o kalkulację szans). Mówiąc o tym, że Ameryka wybiera, równocześnie nie decydując, mam na myśli to, iż większość amerykańskich wyborców nie podejmie decyzji, lecz dokona wyboru w powyższym sensie.

Nie jestem specjalistą od Ameryki – zaznaczam od razu. Moje z nią związki ograniczają się do ściśnięcia paru amerykańskich dłoni, uzależnienia grubości giełdowego portfela od decyzji FEDu oraz wypicia jednej kawy w Starbucksie. Nie przeszkadza mi to jednak w postawieniu tezy z poprzedniego akapitu, ani podjąć się przedstawienia analogii między ichnią sceną polityczną, a sceną rodzimą. Twierdzę bowiem, że następstwem tego, że Ameryka tylko wybiera będzie podobna sytuacja do tej, którą z bólem serca oglądałem w zeszłym roku w Polsce. Szał pingwina, czyli owczy pęd.

Warto zauważyć, że choć w Ameryce chodzi o wybory prezydenckie, a w Polsce parlamentarne, w istocie różnica między nimi nie jest zasadnicza. Jest tak z uwagi na to, że w systemie amerykańskim jest tak naprawdę dwóch kandydatów do fotela prezydenckiego, nominowanych przez dwie wielkie partie. Wyboru dokonuje się de facto między nimi (po uprzednim rozstrzygnięciu w prawyborach tego, kto będzie kandydatem). Nie psuje więc to naszej analogii z wyborami parlamentarnymi w Polsce.

Alternatywa w poprzednich wyborach parlamentarnych w RP, to rzecz jasna PiS oraz PO. Nie przymierzając – kopia amerykańskiej alternatywy Republikanie vs. Demokraci. Porządek, w którym wymieniłem nazwy partii nie jest przypadkowy, ale można go odwrócić – dla jednych PiS jest bardziej demokratopodobny, inni z kolei wolą moje przyporządkowanie. Jak mniemam – jest one istotnie lepsze, chociażby z uwagi na obecność zarówno w PiS jak i u Republikanów znienawidzonej osoby Wodza. Z jednej strony mamy Demiurga Jerzego, który rzuca bombami na prawo i lewo, trzymając żelazną ręką nie mniej żelaznego Bena z FED. Z drugiej zaś Zimny Strateg Jarosław, który nie dość że na prawo i lewo rzuca agentami CBA, to jeszcze kamienuje Sawicką za życia, pociąga za spust Blidowej i kontroluje NBP przez marionetkę – Skrzypka. Pasuje jak ulał.

Inna sprawa – rola mediów. Tak w USA, jak i u nas, media odgrywają znaczącą rolę w utwierdzaniu potencjalnych wyborców w wierze w dualizm. W prawyborach w USA walczą kandydaci Republikanów z kandydatami Demokratów (a przynajmniej tych dobrze widać) – w Polsce masz jeden dzień by zmienić wszystko (czyli przepędzić Kaczora i wybrać Donalda).Tu i tu w szranki staje także plankton. W USA wciąż bez powodzenia, nad Wisłą wciąż jednak coś wywalcza (w tym sejmie tylko PSL i LiD – ilość planktonu gwałtownie spada!).

Ostatnia analogia – start oszołoma i reakcje na niego. W USA mowa o Ronie Paulu popieranego przez szeroką rzeszę – od libertarian, po katolików (choć nie startował z własnej stajni, podczepiając się pod Republikanów, podobnie jak nasze rodzime oszołomy), w Polsce zaś o środowiskach Prawicy Rzeczypospolitej i Unii Polityki Realnej. Tu i tu zarówno reakcje mediów są podobne (w USA pomijano Paula w wynikach prawyborów, w których osiągał np. 2 miejsce!, jak w Nevadzie; robiono z niego także rasistę). W Polsce tymczasem wyprawiano nieco większe cuda – od niewpuszczenia Korwina do TVP, przez przerywanie konferencji prasowych, po zrobienie z niego dzieciożercy, etc. Podobne są także reakcje na te działania – prowadzenie intensywnej kampanii za pośrednictwem Internetu, bezpośrednio wśród ludzi i przez oddanych sympatyków. Rezultaty wyborcze obu panów pozostają nieco odmienne, ale to chyba jedyna różnica.

Tyle na temat analogii. Po wyborach w Polsce, w związku z wysoką frekwencją słyszałem często opinie o tym, że tzw. polska demokracja jest dzięki temu silniejsza. Zakładając, że historia lubi się powtarzać i w USA – wzorem Polski – wyborcy również tylko wybiorą bez podejmowania decyzji, także i tam demokracja stanie się silniejsza. Niestety jest to termin mylący, ta siła. Jest tak dlatego, gdyż używanie go w tej sytuacji oznacza przyjęcie tezy, że demokracja silna jest wówczas, gdy ludzie wybierają, tj. ludzie uwiedzeni medialną paplaniną, ulegają jej propagandzie i owczemu pędowi sąsiadów. Jest koniunktura na walenie w PiS – Polacy wybierają PO. Jest koniunktura na demonizowanie Republikanów – Amerykanie wolą Baracka ze stajni Demokratów. Po jednej, jak i po drugiej stronie Oceanu decyzję sensu stricto podejmują inni – ci, którzy mają największy wpływ na medialnego matrixa. Ci sami, którzy w USA marginalizują Rona Paula (np. na FOX News) i ci sami (per analogiam), którzy udają że Korwina i Jurka nie ma.

Co robić? Najlepiej wejść na YouTube, poprzeglądać blogi kolegów, zrobić rachunek sumienia definiując cele do których ma dążyć państwo, następnie sposoby realizacji tych celów. Po tych operacjach czeka już tylko znalezienie ludzi, którzy uważają podobnie, chce im się kandydować i będą idei trzymać się jak dziecko matczynej spódnicy. Jeśli takich nie ma – to albo nic nie robimy, albo tworzymy własną inicjatywę. Jeśli są – głosujemy. A miglancom w krawatach, które im kupiła telewizja, powiedzmy za narratorem jednego z filmów na YouTube: Pier**lę taki sklep, gdzie nie ma wyboru!

To, że Amerykanie tak nie powiedzą – widać już po wynikach prawyborów. To, że dokonują wyboru de facto go nie dokonując, powiedziałby – gdyby żył – sam Friedrich A. Hayek, nazywając obie pary plemion: PiS z Republikanami vs. PO z Demokratami, jednakowo: SOCJALIŚCI.

Maciej Gnyszka


niedziela, 24 lutego 2008

E.J. Dionne Jr.: "Jak "nieukniona" została wymanewrowana?".

Co stało się z Hillary Clinton?

Ostatniej jesieni była „nieuniknioną" nominatką, której „machina"" przynieść miała masę gotówki i pchnąć ją do wczesnego zwycięstwa. Demonstrowała zawsze równowagę i wiedzę w debatach a liderzy partyjni ustawili się za nią, obawiając się czy załapią się na jej pędzący pociąg.

Ta opowieść miała feler od samego początku.. Jej kampania cierpi na poważne organizacyjne niepowodzenia, małe pomyłki, które nabrały większego znaczenia
i mylnych kalkulacji, które postawiły ją w sytuacji, gdzie aby przetrwać, musi pokonać Baracka Obamę w przyszłym miesiącu, zarówno Teksasie jak i Ohio.

Kluczowym niedociągnięciem już na początku tej opowieści jest uznanie. że kiedykolwiek istniała jakaś „machina Clinton", w rozumieniu dużej organizacji wyspecjalizowanej w zdobywaniu głosów wyborców. Kampanie Clinton zawsze były odgórnymi operacjami, skupionymi na przesłaniu i mediach. Clintonowie nie żyli nigdy w świecie kapitanów obwodów wyborczych.

Obama za to, został ukształtowany przez jego wcześniejszą pracę organizatora w Fundacji Obszarów Przemysłowych i jego działalność polityczną w Chicago , gdzie ludzie jeszcze wciąż mówią o członkach komitetów dzielnicowych oraz nadal czują sentyment do czegoś co nazywano "Organizacją".

Podczas gdy Clintonowie trwonili wielkie ilości gotówki na sondaże, media i inne narzędzia nowoczesnej kampanii, Obama połączył postmodernistyczną biegłość technologiach on-line ze staroświeckim organizowaniem.

Jego szacunek dla organizowania odpłacił się w stanach , gdzie delegaci wybierani są w prawyborach odbywających się na zasadzie spotkań ze zwolennikami [caucuses] niż prawyborach, gdzie głosuje się klasycznie za pomocą kartek [primaries]. Dotychczas w 11 stanach, gdzie odbyły się caucusy, Obama zdobył 247 delegatów, wobec 128 delegatów Clinton i różnica między tymi dwoma liczbami jest z grubsza porównywalna do ogólnego prowadzenia Obamy w głosach uczestników konwencji partyjnej.

Sztab Clinton ma rację, kiedy argumentuje że wysoko sytuowani ludzie , którzy popierają Obamę chętniej chodzą na prawybory [caucuses] niż pracujących na nocnych zmianach mniej zamożni entuzjaści Clinton . Ale w wielu stanach, gdzie odbywają się prawybory [caucus ], pieczołowita praca dała Obamie ogromny margines zwycięstwa, który pozwolił mu zdobyć dodatkową liczbę delegatów przy [proporcjonalnej] ordynacji partyjnej.

Zdobywając pieniądze na koszty kampanii, a widać obecnie jasno, że Obama nie tylko wydawał swoje pieniądze rozsądniej, zaadaptował się on również lepiej do nowych reguł politycznego fundraisingu [skutek tzw. McCain-Feingold Act, który miał ograniczyć wpływ wielkich pieniędzy od grup interesów na politykę – przyp. red.].

Obama przejął osiągnięcia Howarda Deana z 2004 i przeskoczył z nimi dalej o parę generacji pod względem rozmiaru i wyrafinowania. Ma on ogromną pulę małych współpracowników , którzy dają mu raz po raz skromne kwoty, mniej więcej tak, jak osoby wrzucające datki na tacę w Kościele. Ponadto wykorzystał on grupę ludzi zajmujących się pozyskiwaniem funduszy dobrze przystosowanych do nowych reguł, ograniczających sześciocyfrowe miękkie finansowanie

Oprócz pierwotnych grzechów obozu Clinton, były też pomyłki, które zdarzają się w długich kampaniach. Po znakomitych, bezbłędnych wystąpieniach w debatach w 2007 r., na spotkaniu 30 października Clinton zaprezentowała zagmatwaną odpowiedź na pytanie o prawo jazdy dla nielegalnych imigrantów. Ten pojedyncze potknięcie okazało się kosztowne.

Następnie przyszła wielka pomyłka co do tego, jak należy wykorzystać Billa Clintona

Tak długo jak pozytywnie mówił on o swoich dokonaniach i zdolnościach swojej żony, budził ciepłą nostalgię. Jednak kiedy zaczął gonić za Obamą, zwłaszcza w Południowej Karolinie, sprawił że nie tylko odwrócili się od niego długoletni przyjaciele ale również pomógł skonsolidować głosy Afroamerykanów przy Obamie. Karolina Południowa była Waterloo Hillary Clinton o czym świadczą liczby: Przed Karoliną Południową, sondaże krajowe dały jej nawet 15-20% prowadzenie; podczas „Super Wtorku" , jej przewaga niemal zniknęła.

Poważniejszy jej problemem, który musi rozwiązać, jeśli ma być lepsza od Obamy w kluczowych prawyborach 4 marca, odbija się to w próbach znalezienia przesłania, celu i głosu dostosowanego do panującego w amerykańskiej polityce nastroju dezorientacji, wyhodowanej na frustracji późniejszymi latami rządów Busha.

Oczywiście, Obama jest inspirujący, ale jednak w szczególny sposób: Jego przekaz jest stały od czasów jego wspaniałej przemowy 10 listopada na kolacji Demokratów w Iowa. Jest on mniej konkretny jeśli chodzi o polityki publiczne, niż w opisywaniu frustracji, których doświadczają wyborcy - Bushem, Waszyngtonem, podziałami, partyjnością. Jego spójna obietnica zmian nie jest po to by przeprowadzić szczegółowy program, ale by zmienić nastrój i styl polityki.
Hilary Clinton zaoferowała doświadczenie i przemyślane polityki publiczne. To mogłoby wystarczyć, ale w jakimś innym roku wyborczym. Kiedy jednak pojawia się większy, poważniejszy temat, jej kampania zaczyna być wszystkim po trochu.

Że kampania Clinton ma trudność w ustaleniem przekazu, widać po tym, że jej slogany ciągłe się zmieniają. W ostatnich tygodniach prezentowano nam jeden transparent po drugim: "Duże Wyzwania, Rzeczywiste Rozwiązania", "Pracując dla Zmiany, Pracując dla Ciebie/Was," "Gotowa na Zmianę, Gotowy by Przewodzić" i "Rozwiązania dla Ameryki".

Obama trzyma się z ufnością sloganu "Zmiana, w którą możemy uwierzyć". Hilary Clinton musi albo sprawić, że wyborcy przestaną wierzyć w zmianę, którą Obama obietnice, albo stworzyć im alternatywną Wielką Ofertę , w którą mogliby uwierzyć bardziej.

E. J. Dionne Jr.Piątek, 15. Lutego, 2008; A21
Washington Post

Tłum. Katarzyna Młynek

sobota, 23 lutego 2008

David Brooks: „Gdy czar pryska".

Na początku wyglądało to jak kilka odosobnionych przypadków znużenia wśród entuzjastów Mary Chapin Carpenter w Berkeley, Cambridge i Chapel Hill. Jednak potem psychoterapeuci zaczęli zdawać sobie sprawę, iż pacjenci z całego kraju narzekali na tą samą dolegliwość. Były to pierwsze oznaki tego, co nieuchronnie okaże się fenomenem na skalę ogólnonarodową – Syndromu Rozczarowania Obamą.


Ludzie dotknięci tą przypadłością przechodzili już fazy Obamo-manii – omdlenia na wiecach, łkanie nad ekranami dotykowymi podczas oglądania filmów z udziałem Obamy, spędzanie godzin przy wyrobie rękodzieł ludowych z podobizną Michelle Obamy [żony Baracka]. Pacjenci ci doświadczyli intensywnych przypływów nadziejo-aminy – substancji chemicznej odpowiedzialnej w mózgu za euforyczne wrażenie historycznych przemian oraz własnego wybawienia.


Jednakże, kiedy mijał tydzień za tygodniem, pacjenci odkryli, iż potrzebują coraz więcej zastrzyków czystszej nadziei aby podtrzymać swe uczucie pobudzenia. Nakręcali się, pragnąc coraz więcej nadziei, więcej nawet niż byłby im w stanie dać sam Papież Nadziei [Hope Pope], gdy jej natomiast nie otrzymywali, przechodzili drastyczne spadki samopoczucia, wywołane niedostatecznym poziomem wiary w przyszłość. Na stronie Facebooka 'Yes We Can! Zaczęły pojawiać się niepokojące posty. Poczucie nudy zaczęło zakradać się pomiędzy amerykańskie kluby fanów książek Iana McEwana (alias „Iana Makabry").


Do tej pory, przemówienia Wybrańca stanowiły dla nich nie tyle naginanie słów, co poruszenia duszy, przekraczające czas i przestrzeń. Jednak ci pozostający w uścisku Syndromu Rozczarowania Obamą, zaczęli zastanawiać się, czy Jego gadka ma w ogóle jakiś sens. Przykładowo, Jego Nadziejność mówi tłumom, iż jesteśmy nadzieją, na którą czekaliśmy. Ale skoro jesteśmy tą nadzieją na którą czekaliśmy, to czemu czekaliśmy tak długo, skoro wszyscy ciągle tu byliśmy?


Pacjenci cierpiący na S.R.O. z początku rzadko mówią głośno o swych wątpliwościach, jednakowoż, jak to się dzieje w klasycznym przypadku przeniesienia, wielu z nich odczuwa odrobinkę sympatii dla Hillary Clinton. Obserwują oni ponurą i mozolną wędrówkę jej kampanii od jednego zapadłego obszaru przemysłowego do drugiego – Siedzianą Sziwę [żydowski rytuał żałobny] amerykańskiej ziemi. Widzą, iż cała jej strategia polityczna zasadza się na czekaniu na prawybory w stanach nudnych jak ona sama.


Ludzie jej współczują. Czują się winni, ponieważ cały „komentariat" traktuje ją jak Richarda Nixona. Czy elity liberalne w ten sposób racjonalizują swą własną zdradę wobec niej? Czy Hillary to kolejna odchodząca w niepamięć Pierwsza Dama, odrzucona na rzecz pierwszego lepszego Mesjasza na pokaz?

W miarę jak Syndrom narasta, zaczynają padać pytania na temat samego Jaśniepana.


Barack Obama poprzysiągł przestrzegać zasad finansowania kampanii wyborczych z pieniędzy publicznych w okresie głosowania ogólnego jeżeli tak samo zrobiłby jego przeciwnik. Teraz jednakże Obama zaczyna się mocno zastanawiać nad daną przez siebie obietnicą. Dlaczego potrzebuje on porady swych doradców w takiej kwestii jak dotrzymanie słowa?


Obama twierdzi, iż praktykuje nowy rodzaj polityki, ale w takim razie dlaczego jego Political Action Commitee [komitet wyborczy, w skrócie „PAC"] władował aż 698,000 $ w kampanię wśród superdelegatów [establishment partii demokratycznej], jak donosi Center of Responisve Politics? Czy przekazanie Robertowi Byrdowi 10.000 $ jest tą „Zmianą, w którą możemy wierzyć" [hasło kampanii Obamy]?


Jeżeli Obama ceni sobie niezależne myślenie, to czemu jego głos jest zawsze najbardziej przewidywalnym liberalnym głosem w Senacie? Symulacja komputerowa „People for the American Way" zagłosowałaby w ten sam sposób, tyle że mniejszym kosztem.


A może powinniśmy być zaniepokojeni imponującą pewnością siebie Obamy?


Te i podobne wątpliwości doprowadzają cierpiących na S.R.O. do pytania, które jest już kompletnym szczytem świętokradztwa dla Obamo-maniaków – Jak właściwie miałaby nastać cała ta jedność, o której Obama tyle mówi?


Jak 47 letni nowicjusz zamierza zjednoczyć wysoce spolaryzowaną grupę 70-kilku przewodniczących komitetów [senackich]? Co się stanie, jeśli 261000 amerykańskich licencjonowanych lobbystów nie ujrzy światła, nawet po nałożeniu na nich rąk? Czy Pan-od-Zmian będzie miał wystarczająco dużo tupetu, aby zmierzyć się z grupami interesu wewnątrz swojej własnej partii – adwokatami, nauczycielskimi związkami zawodowymi, AARP [Amerykańskie Stowarzyszenie Emerytów, największe stowarzyszenie w USA]?


Gang Czternastu [grupa współpracujących centrowych senatorów z Partii Republikańskiej i Demokratycznej] osiągnął dwustronne porozumienie pomiędzy dwiema partiami odnośnie powoływania sędziów, ale Obama przesiedział to wydarzenie. Kennedy i McCain również wypracowali dwupartyjne porozumienie w sprawie imigracji. Obama wyłączył się z tych jego części, które były niewygodne dla związków zawodowych. 68 senatorów poparło ponadpartyjną umowę w sprawie FISA. Obama głosował przeciw. A jeśli byłby teraz prezydentem, to jak ten Wysoki Diakon Jedności naprawiłby pęknięcie, które poróżniło Izbę Reprezentantów w zeszłym tygodniu?


Ofiary S.R.O walczą z Obamo-krótkowzrocznością, czyli innymi słowy, niemożnością wybiegnięcia myślą poza Dzień Wyborów. Ale naprawdę fascynujące jest to: one nadal go lubią. Są świadome, iż większość podsycanej przez niego nadziei jest ulotna –a co więcej –wiedzą również, że on wie, iż jest ulotna.


Niemniej jednak, sam fakt, iż mogą dzielić ten wspólny sen to wciąż jest coś. Po tym jak czar pryśnie oraz przyjdzie czas na szarą rzeczywistość, nadal będą wiedzieć coś o jego duszy, zaś on będzie wiedział coś o ich duszach. Rozumieją, iż każdy nowy prezydent będzie musiał stawić czoła gigntycznym przeszkodom. Przynajmniej ten kandydat zdaje się zmierzać w dobrym kierunku. Szum wokół Obamy jest rezultatem wyolbrzymiania jego sił i cnót, lecz nie ich symulowania.


Dotknięci Syndromem Rozczarowania Obamą nie są już tak poruszeni jego perorami. Gorączka opada. Jednakże, pewny niewidzialny związek z przywódcą wydaje się trwać w dalszym ciągu.


David Brooks
Op-Ed Columnist
New York Times
19. luty, 2008

Tłum. Marta Banaszak.

czwartek, 21 lutego 2008

Stan Niepewności. prof. Ewa Thompson.

W chwili, gdy piszę te słowa, jest prawdopodobne, ze John McCain będzie kandydatem Republikanów—Mike Huckabee w dalszym ciągu kandyduje nie dlatego, że ma nadzieję wygrać, ale po to, aby bardziej i lepiej zaistnieć w świecie politycznym. Publicity, czyli widzialność, to w polityce największy skarb. McCain ma dziś 942 delegatów, czyli blisko mu do magicznej liczby 1191, która zagwarantuje zwycięstwo na zjeździe Partii Republikańskiej. Ale parę dni temu wypłynęła sprawa jego rzekomego romansu z lobbystką Vicky Iserman. Wprawdzie ten związek miał miejsce 8 lat temu, ale jeżeli sprawa zostanie odpowiednio nagłośniona, kandydatura McCaina może stanąć pod znakiem zapytania. McCain jest źle widziany przez partyjnych konserwatystów, bo jest zwolennikiem aborcji i “małżeństw” homoseksualnych. Huckabee jest tam dobrze widziany—jest pastorem z zawodu i kiedyś powiedział, że jego byznesem są cuda.

Zaś wśród Demokratów napięcie trwa i nie wiadomo, kto wygra. Barak Obama odnosi jedno zwycięstwo za drugim w prawyborach, ale Hillary Clinton ma za sobą mechanizm swojej partii i potencjalnie dziesiątki tzw. superdelegatów, czyli urzędników partii Demokratycznej oraz senatorów i kongressmenów (wszyscy z prawem głosu), którzy w ostatnim momencie mogliby przechylić szalę na jej korzyść. Dziś wieczorem (21 lutego 2008) ma odbyć się wielka debata Clinton-Obama w Austin, stolicy stanu Texas. Z pewnością Wielkie Interesy ekonomiczne i ideologiczne wolałyby Clinton od Obamy, ale kiesy właściwie wszystkich kandydatów są naładowane pieniędzmi tychże Wielkich Interesów. Wystarczy spojrzeć na statystyki darczyńców na kampanie polityczne: . www.opensecrets.org

Czy interesy Amerykanów polskiego pochodzenia grają jakąś rolę w tym wyścigu? Niestety nie. Według ostatniego censusu ludności, Polish Americans (nie mylić z Polakami!) to 9 milionów, czyli niecałe 3 procent ludności USA. W przeciwieństwie do Latynosów czy Afrykanczyków, nie mogą więc oni domagać się uwagi li tylko ze względu na liczebność. Gorzej, są grupą, która nie głosuje jako blok i nie utrzymuje regularnych kontaktów z kandydatami wszystkich partii przez dawanie im Dużych Pieniędzy lub przez działalność intelektualna via periodyki i książki. A to są dwa niezawodne i chyba jedyne sposoby wpływania na życie polityczne w Ameryce.

30 stycznia 2008 jeden z doradców Obamy, Tony Lake, spotkał się z Polonią w Cleveland w stanie Ohio. Fakt, ze zamiast wyruszyć samemu na to spotkanie Obama wysłał na nie swojego reprezentanta, jest już miarą nikłości polskich interesów w kampanii prezydenckiej. Ale bądźmy sprawiedliwi: na bezrybiu i rak ryba, bo wśród innych kandydatów nikt dotychczas nie zainteresował się polskimi wyborcami. Dodajmy, że Obamę poparł Zbigniew Brzeziński oraz szereg względnie znanych wśród Polonii osób, np. były ambasador amerykański w Polsce Nicholas Rey oraz działaczka polonijna Marylin Piurek. Pisemko polonijne „The Post Eagle“ zamieściło o Obamie przyjazny artykuł. Ze swej strony Obama obiecuje starać się (podkreślenie moje) o zniesienie wiz dla Polaków. Dobre i to. Żaden inny kandydat nawet tego nie powiedział. Sprawy oczywiście mogą się zmienić w ciągu dziewięciu miesięcy, które dzielą nas od wyborów, ale w chwili obecnej wydaje się, że Obama jest najmniej obojętny w stosunku do interesów Polish Americans.

Niestety ani Obama, ani Clinton nie brzmią przekonywująco. Może dlatego, że kampanie wyborcze w USA tradycyjnie już zmuszają kandydatów do powtarzania banałów i frazesów, w które tylko wielki aktor szekspirowski potrafiłby tchnąć życie—a ani Barak, ani Hillary wielkich talentów aktorskich nie mają. Parę zapamiętanych przeze mnie frazesów. Hillary: „Szukałam was [tzn. wyborców], i w trakcie szukania znalazłam swój własny głos“. Albo jeden z telewizyjnych spotów Hillary, w którym powiada, że „każdego dnia staram się zrobić coś dobrego dla kogoś“.

Barak nie pozostaje dłużny: „[Hillary powiedziała, że] słowa nic nie znaczą. ‚Mam marzenie. . . ‘ [cytat z przemówienia murzyńskiego przywódcy Martin’a Luther’a King’a] Czy rzeczywiście słowa nic nie znaczą? ‚Wierzymy, że wszyscy ludzie maja prawo do wolności . . . ‘ [cytat z Deklaracji Niepodległości] Czy rzeczywiście słowa nic nie znaczą?“ Lub „Ameryka żąda zmian! Czas już na zmiany! My wiemy, jak te zmiany wprowadzić!“ I tak dalej. Patrząc na twarze Baraka i Hillary w trakcie wypowiadania tych słów widać, że oni też wiedzą, że głupio wyglądają —ale to im zupełnie nie przeszkadza. Rytuał amerykańskiej kampanii prezydenckiej każe kandydatom prześcigać się w mówieniu głupstw, bo to jest ryt a nie rzeczowa dyskusja, taniec obrzędowy a nie intelektualnie uporządkowane przedstawianie swoich racji. W ogóle o logice arystotelesowskiej w kampanii nie ma mowy, liczą się zdolności szermiercze w czasie debat telewizyjnych i zdolność odpierania wrogich pytań bez zdenerwowania czy resentymentu. Wygrywa ten, który pogodnie i radośnie potrafi odpowiedzieć na pytania i zarzuty innych kandydatów czy dziennikarzy. Największy błąd, jaki kandydat może popełnić, to pokazanie zamąconego gniewem i zdenerwowanego oblicza. Oznaka, że jest się oburzonym, to samobójstwo polityczne. Z kandydata musi emanować poczucie, że życie jest piękne, wszystko jest w porządku, wyborcy są wspaniali, etc. To jest właśnie ta retoryka, której brak
np. politykom PiSu.

Łatwiej się słucha banałów z ust szacownego wujaszka McCain’a niż z ust frenetycznej już nieco Hillary (mówi się, że przypomina hiszpańską komunistkę Dolores Ibarurri, tzw. Passionarie) czy mało o świecie wiedzącego Baraka. Gra tu role zaufanie, które człowiek z natury ma w stosunku do ludzi doświadczonych, starszych, i w dodatku bohaterskich. McCain był więziony i torturowany w „Hiltonie miasta Hanoi“—tak mówi się o wiezieniu, w którym północni Wietnamczycy trzymali amerykańskich jeńców w czasie wojny w Wietnamie. Co więcej, w przeciwieństwie do niektórych więźniów, których tortury załamały i którzy wystąpili w telewizji wietnamskiej denuncjując własny kraj, McCain pozostał niezłomny. Więc jego banały trochę łatwiej strawić, zwłaszcza że ma młodo wyglądającą i bardzo przystojną żonę oraz takąż matkę. Tak jest, p. McCain Starsza ma lat 95 i wspaniale się prezentuje w telewizji. Gdy ja zapytano, czy partyjni konserwatyści będą głosować na jej syna, odpowiedziała: „Tak, pójdą do urn zasłaniając nos chusteczką, ale zagłosują na Johna“. Tak wiec pomimo licznych kąśliwych żartów o jego wieku („Kto będzie się cieszyć z wyboru McCaina? Producenci aparatów słuchowych, lasek, sztucznych zębów i wózków dla niepełnosprawnych“), ten 71-letni weteran dobrze wygląda przed kamerami telewizyjnymi, zwłaszcza gdy założy swój niezawodny czerwony krawat. McCain to również obietnica kontynuowania wojny na Bliskim Wschodzie (Obama chciałby ja jak najszybciej zakończyć i wycofać się z Iraku, Clinton zaś siedzi okrakiem na płocie w tej sprawie). Ludzie zamożni mają osobiste powody, aby głosować na McCaina: obiecuje on, że nie podwyższy podatków. Przypomina się sytuacja ćwierć wieku temu, gdy Bush Starszy też się zarzekał, że nie podwyższy podatków, a potem zrobił dokładnie odwrotnie.

Kandydat Demokratów potrzebuje 2025 delegatów, aby wygrać. Obecnie Obama ma ich 1319 (po 10-ciu kolejnych zwycięstwach w prawyborach), zaś Clinton, 1245. 4-go marca będą prawybory w Teksasie i w Ohio, 22 kwietnia w Pennsylwanii. To ważne i kluczowe dla Demokratów stany. 20 lutego były prezydent Clinton powiedział, że jego żona musi wygrać w Teksasie i Ohio. Tłumaczy się to tak: jeżeli przegra, koniec z kandydaturą. Czy możliwe jest aby ktoś, kto jeszcze parę miesięcy temu uchodził za marginalnego kandydata, otrzymał nominację partii Demokratycznej? Czy możliwe jest, aby w ciągu dwóch zaledwie pokoleń Ameryka nie tylko wyzbyła się głęboko zakorzenionego przekonania, że czarni są „gorsi “, ale w dodatku wybrała Afrykańczyka na prezydenta? Odpowiedzi na te pytania udzielą amerykańscy wyborcy za parę miesięcy. W każdym razie dotychczasowe sukcesy Obamy zamykają usta tym postkomunistom, którzy wciąż jeszcze używają argumentu „A w Ameryce Murzynów bija“.

Zbigniew Brzeziński poparł Obamę wtedy, gdy ten wydawał się całkowicie nieprawdopodobną opcją. Brzeziński jest jednym z największych mężów stanu, jakich Ameryka kiedykolwiek miała; jest on również jedyną liczącą się amerykanską osobistością, której Polacy mogli i mogą ufać. Zastanawiając się nad pytaniem, na kogo głosować, Amerykanie polskiego pochodzenia zapewne wezmą opinie prof. Brzezińskiego pod uwagę. Obama nieomal na pewno anuluje obniżkę podatków, którą wprowadził George W. Bush; ucierpią na tym ludzie zamożni (bo super-bogatych strzegą ich fundacje, trusty, zyski kapitałowe i inne legalne sposoby niepłacenia podatków). Z drugiej strony, Obama jako człowiek względnie nowy ma mniej powiązań i zobowiązań wobec grup lobbystycznych.

Amerykańscy kandydaci na wysokie urzędy są wielokrotnie przesiewani przez procesy, uniemożliwiające kandydowanie osób nie mających żadnego poparcia wielkich interesów ekonomicznych, ideologicznych i regionalnych. Przedstawiciele najsilniejszych interesów monitorują procesy wyborcze i czuwają nad tym aby nikt nieodpowiedni nie przedostał się do tego wybranego grona. Dopieli swego i w tym roku. Jedynym wyjątkiem jest lekarz pediatra Ron Paul, jedna z tych ekcentrycznych indywidualności, które od czasu do czasu produkują kraje anglosaskie. Ron Paul chce natychmiastowego wycofania się Ameryki z Iraku, NATO, i ONZ, zaprzestania pomocy finansowej innym krajom, obalenia podatku dochodowego i zastąpienia go VAT-em, oraz całkowitego obalenia państwa opiekuńczego. Innymi słowy, powrotu do sytuacji, która istniała w Ameryce w chwili jej usamodzielnienia się w wieku XVIII-ym. Paul jest również przeciwnikiem aborcji i eutanazji. Przyciąga mniej więcej 10 procent elektoratu i jest formalnie rzecz biorąc Republikaninem, ale w gruncie rzeczy harcuje na własną rękę. Wielkie interesy dystansują się od tego kandydata, a środki masowego przekazu traktują go niechętnie lub wręcz starają się go ośmieszyć. W tych warunkach nie ma on szans na prezydenturę, co chyba zrozumiał w połowie lutego b.r.: w telewizji zaczęły się pojawiać spoty o tym, jak bardzo jest potrzebny w Kongresie (od roku 1976-go z małymi przerwami Paul jest jednym z reprezentantów Teksasu w amerykańskim Kongresie).

Czekamy więc w napięciu do 4-go marca.


Stan niepewności (21 lutego 2008)

Do blogu Warsztatów

Ewa Thompson, Rice University


środa, 20 lutego 2008

Obama.McCain.


www.foxnews.com

wtorek, 19 lutego 2008

Obama idzie po zwycięstwo. Ireneusz Krzemiński

USA, Waszyngton, początek lutego 2008 roku. Rozwija się dynamicznie kampania wyborcza, a właściwie należałoby powiedzieć: przedwyborcza. Jedne za drugimi prawybory, obejmujące coraz więcej, jeśli już nie większość stanów Zjednoczonej Ameryki. Niemal codziennie gazety donoszą o kolejnych zwycięstwach, tak, jak wcześniej ogłosiły rezygnację niektórych, konserwatywnych kandydatów. Prawybory mają nie tylko wskaźnikową funkcję społecznej popularności poszczególnych kandydatów na przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Decyduje się w czasie ich trwania – przynajmniej w niektórych stanach – o wyborze delegatow na sierpniowe konwencje, na których zapadną decyzje, kto z obecnych kandydatow stanie się oficjalnym, partyjnym kandydatem w listopadowych wyborach na urząd prezydenta USA.

Mam wrażenie, że rośnie też zainteresowanie i ekscytacja ludzi wyścigiem między kandydatami. Nie ulega wątpliwości, że przewagę mają reprezentanci Demokratów i tutaj właśnie koncentrują się największe i najbardziej nośne społecznie emocje. Co prawda, to fakt, że poruszam się wśród ludzi, którzy są zainteresowani głęboko polityką, ale okazuje się, że jednak wyszła ona także na ulice. Ot, prosty przykład: korzystając z pięknej pogody jedziemy na wycieczkę do Baltimore, a gdy wjeżdżamy do miasta grupka młodych osób na rogu ulicy stoi z wypisanym na kartonie jednym słowem: OBAMA! A obok duża tablica objaśniająca, że tutaj zbierają się wszyscy, którzy chcą poprzeć kandydaturę Obamy. Zachęcają nas także nawoływaniami. Widzimy, że nieco z boku stoi stolik i po prostu ma to być miejsce spotkania zwolennikow senatora - kandydata. Kilka przecznic dalej podobna scenka, tutaj już więcej osob. Ludzie w autach na ogół – tak jak i moi współtowarzysze – machają aprobująco, ci na zewnatrz odpowiadają z entuzjazmem, wykrzykujac nazwisko Obamy.

Okazuje się, że to nowa, raczej wcześniej nie znana forma poparcia dla kandydata na prezydenta. Podobne pikiety poparcia, jeśli można tak powiedzieć, są także w Waszyngtonie i innych miastach USA. W internecie oraz w rozrzucanych prostych ulotkach informuje się, że na rogu takiej to a takiej ulicy bedzie pikieta poparcia dla Obamy, każdy, kto chce, może przyjść między – powiedzmy – 12 a 15 i wziąć udział w tym szczegolnym ni to spotkaniu, ni to demonstracji. A kiedy wieczorem wracam do domu z okien widać, że w większości włączonych telewizorów obserwuje się na zmianę relacje z mityngow wyborczych – głównie Obamy – oraz mecze ligi amerykanskiego futbollu. Może to dlatego, że mieszkam w George Town, uniwersyteckiej, zamożnej dzielnicy, ale przecież entuzjazm przedwyborczy, skierowany głównie ku Obamie, jest przecież także szczególnym faktem w dzielnicach kolorowych obywateli, przede wszystkim African-americans, jak nakazuje mówić poprawność polityczna.

Myliłby się jednak ktoś, gdyby chciał ostatnie zwycięstwa Obamy przypisać czarnoskórym wyborcom. Koniec końców, mniejszość Afrykano-Amerykanów nie jest tak liczna, znacznie przewyższa ją mniejszość latynoska. Latyno-amerykanie trwają wciąż przy Hilary Clinton. Jednak rezultaty wczorajszych prawyborow dały spektakularne zwycięstwo Obamie, a chodziło o 3 stany: Waszyngton (nie mylić ze stolicą, to stan na północnym zachodzie), Luizjanę i Nebraskę. We wszystkich tych stanach Obama zdobył praktycznie dwukrotnie więcej głosów niż Hilary Clinton. Pani Senator i była Pierwsza Dama może się ostatnio pochwalić tylko zwycięstwem w stanie Massachusetts, gdzie istotnie pobiła na głowę swego rywala. Pojedynek Hilary Clinton i senatora z Illinois jest właśnie tym, co rozgrzewa obecnie Amerykę.

Nie ulega wątpliwości, że szanse na to, aby zwyciężył reprezentant Republikanów w nadchodzących wyborach – są doprawdy nikłe. Jedynym w tej chwili naprawdę liczącym się kandydatem jest senator McCain, ale właśnie w tych ostatnich prawyborach kompromitujaco przegrał z super-konserwatystą Huckabeem (w Kansas 60% głosów, podczas gdy na McCaine głosowało tylko 24%, dane wg The Washington Post z 10.02). Huckabee nie daje jednak za wygraną, chociaż przewaga McCaina nad nim jest przytłaczająca. Ba, i z tym mają kłopot Reoublikanie, kompletnie rozbici obecnie. Partyjny, zwłaszcza skupiony wokół Busha establiszment bynajmniej nie jest zadowolony z postępów, jakich dokonał McCain, tak samo zresztą, jak znaczna część członków partii. Mimo szeregu super-konserwatywnych poglądów McCaina – jak mówi mój tutejszy przyjaciel – socjolog, zwolennik Demokratow – zarazem zajmował on szalenie nie-konserwatywne stanowisko w różnych kwestiach, jak choćby w sprawie związków homoseksualnych. Teraz, w obecnej kampanii, tłumaczy się z tych poglądów, nie dających mu szans poparcia ze strony bardziej konserwatywnej części Republikanów, co jednak nie przysparza mu sympatii także u tej bardziej liberalnej części republikańskiego elektoratu. Tym bardziej więc nie może liczyć na poparcie niezdecydowanych, albo tych, którzy stoją jakby na obrzeżu jednej i drugiej partii.

Nic dziwnego, że Obama może mówić, jak to zrobił wczoraj w Alexandrii, praktycznie części „wielkiego Waszyngtonu,DC”, acz administracyjnie położonej w stanie Virginia, że z chęcią spotka się na debacie z McCainem, który rzeczowo może podjąć problemy przyszłości Ameryki. Ten wiec, który można obejrzeć w internecie, był niezwykle symptomatyczny dla calej kampanii i dla poparcia, jakim sie cieszy Obama. Po pierwsze, publiczność była autentycznie rozentuzjazmowana. Oczywiście, można powiedzieć, że Amerykanie, uczestniczący w takich zgromadzeniach, potrafią nieźle odgrywać swoje zaangażowanie i entuzjazm dla wybranego przez siebie kandydata. Wydaje mi się jednak, że to poruszenie, radość bijąca ze zgromadzonej publiczności jest dość niezwykła jak na „zwyczajne” w takich warunkach objawy entuzjazmu. Sceny ulicznych agitacji i owych „pikiet poparcia” potwierdzałyby to szczególne rozentuzjazmowanie publiczności. Zapewne, można powiedzieć, że wokół Obamy formuje się nowy ruch spoleczny, niekoniecznie przyjmujący dotychczas znane formy, ale właśnie wyrażający się poprzez spotkania, takie jak opisane pikiety i pełne zaangażowania dyskusje w internecie. One prowadzą do spotkań, do zawiązywania się nowych znajomości wokół osoby kandydata na prezydenta USA. I to jest dosyć niezwykle. Tak jak pikieta na rogu ulicy jest nie tylko demonstracją, ale może nawet bardziej jeszcze miejscem spotkania ludzi, którzy stojąc za swym kandydatem szukają także kontaktu z innymi, tworzą nowe sieci znajomości i więzi. Dlatego też można mówić o ruchu społecznym w tej kampanii Obamy. Nie bez znaczenia jest także fakt, wykorzystany przez senatora z Illinois w jego przemówieniu w Alexandrii, że jego kampania rozwija się dzięki pomocy finansowej tysięcy zwykłych ludzi i poprzez ich wpłaty na konto wyborcze. Dlaczego macie głosować raczej na senatora Obamę niż na Hilary Clinton? – odpowiadając na takie pytanie – do czego jeszcze wrócę – Obama o tym właśnie powiedział. Kampania Clinton opiera się na super funduszach, zgromadzonych przez wpływowe grupy lobbystyczne, na wpłatach firm i różnych fundacji. Moja kampania, powiedział Obama, głównie jest możliwa dzięki wpłatom zwykłych ludzi, wpłacających po pięćdziesiąt, sto czy dwieście dolarów. Tysiące wolontariuszy istotnie prosi o wpłaty na kampanie Obamy. Zapewne ten społeczny aspekt kampanii wyborczej senatora z Illinois będzie coraz bardziej widoczny. I na pewno będzie wpływał na postawy i sympatie wyborcze także Latynosów.

Kłopoty Republikanów, którzy chcąc nie chcąc będą musieli najpewniej poprzeć kandydaturę McCaina na oficjalnego reprezentanta swej partii w wyścigu wyborczym, są jednak zgoła niczym w porownaniu z kłopotami Demokratow. Rywalizacja miedzy Clinton i Obama osiąga coraz wyższą temperaturę, socjologicznie niezwykle ciekawą. Oto sobotni numer The Washington Post: na pierwszej stronie zaczyna się długi artykuł pod tytulem: „Demokraci podzieleni, nawet przy rodzinnym stole” (dosłownie: „Democrats divided, even at the Dinner Table”). Opisuje się w nim małżeństwo, podzielone poparciem dla Obamy i Clinton. Takich sytuacji jest coraz więcej. Niezwykle dramatyczne było pytanie jednej z uczestniczek spotkania w Alexandrii do Obamy, który odpowiadał na pytania z sali po skończeniu swego przemówienia. Załamującym się głosem, używając zresztą kilku hawajskich słów, zapytała ta kobieta tak: Panie Senatorze, przyszłam na to spotkanie, bo mój synek (pokazano później chłopca w wieku 11-12 lat może) uwielbia pana, a ja jestem rozdarta, bo mój mąż pracuje dla sztabu wyborczego pani Clinton. Niech mi Pan pomoże, senatorze, dlaczego na Pana, a nie na panią Clinton mamy glosować? Część odpowiedzi na to pytanie już przytaczałem wcześniej , ale warto jeszcze dodać, że sprawy pieniędzy na kampanie posłużyły Obamie do stwierdzenia, że dzięki poparciu zwykłych ludzi chce uczynić finanse państwa naprawdę przeźroczystymi i że zrobi wszystko, aby wpływy bogaczy i lobbystów ukrócić. To jeden ze znaczących wątków przemówień Obamy: trzeba zmienić Amerykę, trzeba, aby zwykli ludzie, zwykli obywatele mogli cieszyć się z potęgi kraju i dzięki swemu wysiłkowi otworzyli nową przyszłość przed krajem, który teraz pogrąża się w kryzysie. Kryzysie, w ogromnym stopniu spowodowanym katastrofalnie kosztowną wojną w Iraku oraz promowaniem najbogatszych podatników. Odmiana świata polityki, wyprowadzenie władzy przed oblicze opinii publicznej, odebranie jej tym wszystkim grupom i grupkom, które polityka amerykańską rządzą od dawna – to motyw kampanii, zdobywający ogromne poparcie społeczne. Nic dziwnego, że w Alexandrii Obama jednocześnie przypomniał o tym, że nie pochodzi z bogatej, elitarnej rodziny, że jego ojciec, urodzony w Kenii, zniknął, gdy nasz kandydat miał trzy lata i że wychowała go matka z babką. Dlatego, mówił dalej senator , dla wszystkich biednych krajów świata, gdybym pojechał tam jako prezydent Stanów Zjednoczonych, będę bez porównania bardziej wiarygodny, niż Hilary Clinton w tej roli. To następny powód, dlaczego warto na niego głosować. Po trzecie, pomimo, że znacząca część naszych propozycji programowych pokrywa się ze sobą – mówił Obama – to jednak Hilary Clinton nie mówi jednoznacznie, co należy zrobić, zmienia zdanie i kręci, a przecież widać, jak wiele trzeba zrobić w zakresie – i to też stały, powtarzający się motyw kampanii Obamy – wykształcenia i edukacji oraz ochrony zdrowotnej. Mam wolę zmian, pragnę zmiany dla Ameryki, otwarcia na przyszłość, chcę nadziei dla wszystkich Amerykanów, nie tylko bogatych, i dlatego należy na mnie głosować, jeśli też chcecie prawdziwej zmiany, zakończył tę frazę. Łatwo przewidzieć, że to wypunktowanie: dlaczego Obama a nie Clinton, wywołało wybuch wyjątkowego entuzjazmu.

Obama w świadomy sposób rozwija kampanie, w każdym etapie niejako uwzględniając społeczne opinie, emocje i oceny. W Alexandrii powiedział choćby, że chciałby zmiany w Waszyngtonie, w działaniu państwa, w tym, aby zwykli obywatele poczuli się tu gospodarzami. Wymaga to zmiany polityki, która nie może być dłużej zabiegami specjalistów od PRu- czyli specjalistów od manipulowania odczuciami ludzi i wpływania na opinię publiczną. Jest to więc świadome nawiązanie do owego stanu poruszenia i rodzącego się ruchu społecznego. Nadzieja – to słowo kluczowe w wystąpieniach Obamy. Przyszłość ma nieść nadzieję dla każdego zwykłego obywatela USA, nie tylko dla tych bogatszych i ustosunkowanych. Państwo musi być otwarte na obywateli i stwarzać warunki dla wspólnego działania ludzi dla ich dobra i dobra Ameryki. Nadzieja – to nie jest brak realizmu, jak mi sie zarzuca, mówił Obama. Nadzieja może wyzwolić energię ludzi, teraz zablokowaną przez ponure konsekwencje wojny w Iraku, przez złe rządy, blokujące możliwości rozwoju młodego pokolenia, przez stagnację w gospodarce. Ludzie pracują więcej i więcej, a zarabiają mniej i mniej, bo dolar traci swa wartość. Nadzieja nie jest więc iluzją, ale przekonaniem, że można wspólnie, przez obudzenie energii zwykłych obywateli, otworzyć drzwi do lepszej przyszłości, poprawić położenie i obraz Ameryki w świecie i uczynić amerykańskich obywateli ludźmi z optymizmem patrzących w przyszłość, spokojnymi o los swych dzieci. Trzeba nadać Ameryce nowy kierunek, otworzyć nowy rozdział w historii narodu. Państwo musi się odrodzić, otwierając szanse rozwoju zwykłym ludziom, zwykłym obywatelom. Trzeba ufać i Obama ufa, że Amerykanie są zdolni do wielkich rzeczy, jak to pokazali w historii. Nie ma na co czekać, trzeba otworzyć nowy rozdział w dziejach Ameryki. Nic dziwnego, że takie słowa istotnie podrywają ludzi do działania, że ów ruch społeczny, który narasta wokół Obamy i jego kampanii nabiera rozmachu. Zobaczymy, jak sie potoczy dalej.

prof. Ireneusz Krzemiński

Waszyngton, 11.02.2008

poniedziałek, 18 lutego 2008

Greg Sheridan: "On the Trail of a War Hero".

On the Trail of a War Hero
Greg Sheridan, 16 lutego 2008, The Australian

John McCain to na przestrzeni całego stulecia najciekawszy kandydat na prezydenta, jakiego Ameryka nie widziała od Theodora Roosevelta. Kilka tygodni temu pożyczyłem od znajomego pamiętniki McCaina „Faith of My Fathers" (Wiara mych ojców), wydane w 1999 roku. Zaskoczyło mnie jak bardzo jest ona pomijana podczas obecnych wyborów. Podejrzewam, że w ciągu dekady jej treść zdążyła się rozpłynąć w amerykańskiej świadomości politycznej. Pamiętniki poświęcone są nie tylko życiu McCaina, ale też jego ojca i dziadka, którzy obydwaj byli admirałami amerykańskiej marynarki wojennej.

Dziadek McCaina był niepoślednią postacią czasów drugiej wojny światowej i jako dowódca potężnej jednostki taktycznej na Pacyfiku odegrał kluczową rolę w zdobyciu Okinawy i w innych bitwach. Był nakręcany niesamowitą siłę woli. Kiedy przyznano mu lotniskowiec jako okręt dowódczy, dla zdobycia zaufania wśród żołnierzy nauczył się latać, choć miał już piąty krzyżyk na karku. Co prawda latanie z nim było uznawane za bardziej niebezpieczne, niż walka na linii frontu.

Dokonania ojca McCaina były jeszcze większe. Z natury był zahukany i nie mógł liczyć na taki posłuch jakim obdarzony był rubaszny senior. Miał niski wzrost, chuderlawą postawę, a psychicznie wykazywał się głęboką religijnością. Jednak jego dzielność i osiągnięcia jako komandora łodzi podwodnej wywindowały go z czasem na stanowiska dowódcy amerykańskich sił morskich na Pacyfiku, co jest drugą najwyższą fuchą, jakiej można dochrapać się w marynarce.

Z taką rodzinną tradycją i wysoką poprzeczką oczekiwań musiał się zmierzyć młody John. Odreagowywał przekorą, buntem i chamstwem, może nawet przypominał w tym młodego George'a W. Busha. Urządzał ostre popijawy i bisurmanił dziko z dziewczynami, aż w dniu rozdania dyplomów skończył akademię z marną piątą lokatą od końca. Im jednak dłużej służył w marynarce, tym rychlej się statkował. Był błyskotliwym pilotem myśliwca, coraz bardziej cenionym dowódcą, gdy w 1967 roku w locie nad Hanoi został zestrzelony i poważnie ranny.

W Wietnamie McCain spędził ponad pięć lat torturowany w więzieniu. Prawie połowa książki „Faith of My Fathers" poświęcona jest temu okresowi i czyta się ją z rosnącą fascynacją. Wśród szorstkich słów wyziera bowiem niezwykła prawda o synu admirała, który odrzucił ofertę wcześniejszego zwolnienia, dopóki jeńcy schwytani przed nim nie zostaną wypuszczeni.

McCain jest przekonany, że mając status karty przetargowej w rozgrywkach dwu armii był lżej torturowany od wielu z kolegów, których zaszlachtowano podczas przesłuchań. Wymienia i opisuje jeńców, którzy wykazywali się większą od niego odwagą.

W książce McCain nie skupia się na łamaniu kości i opisywaniu tortur, choć opisuje okoliczności podpisania przez siebie „lojalki", w której przyznawał się do niepopełonionych zbrodni wojennych, w tym bombardowania (choć był pilotem myśliwca). Bardziej opisuje swoją drogę emocjonalną, intelektualną i duchową w czasie tych pięciu lat uwięzienia, w tym dwa pełne lata całkowitego odosobnienia i dwu prób samobójczych przed podpisaniem „lojalki".

Świadectwo McCaina nie jest zwykłą relacją na potrzeby archiwów, jest raczej dziełem na miarę Viktora Frankla, żydowskiego psychiatry z Wiednia, który ocalał z Auschwitz. W „Ludzkim poszukiwaniu sensu" Frankl umieścił takie słowa: „Można wszystko odebrać człowiekowi, za wyjątkiem jednej z jego wolności – to on jest panem, jeśli chodzi o wybór swojego nastawienia do zdarzeń". McCain i Frankl dochodzą do tych samych wniosków – że nawet w sytuacji skrajnej człowiek ma zarówno pole wyboru między dobrem a złem, jak też ciąży na nim moralna odpowiedzialność – że bardziej niż jedzenia, schronienia i spokoju, człowiek łaknie sensu – że oddanie się sprawie, która cię przekracza jest wyzwalające i czyni znaczącym słowo „człowiek" – że spełnianie zachcianek nie prowadzi do szczęścia, w odróżnieniu od dawania siebie i oddawania z siebie. Dla McCaina źródłem tych wartości jest wiara.

Frankl uważał, że psychoanaliza powinna pogodzić się z tym jak wielką pozytywną moc niesie w sobie wiara, a co za tym, że umysł ludzki nie jest tylko chemiczną maszyną, reagującą na bodźce, ale istnieje też w człowieku sfera transcendencji, która jest poza zasięgiem zewnętrznych bodźców.

Przenikliwość doświadczenia i moc osądu McCaina nie sprawia jeszcze, że będzie dobrym prezydentem. Ale książka, którą podyktował jest dowodem na wykutą szlachetność tego człowieka. Ta książka rzuca światło na znaczenie ludzkiego losu, na konsekwencje naszych wyborów i na odczytywanie naszego przeznaczenia – i to nie jest typowe dla polityka.

Pamiętniki McCaina kończą się powściągliwie, ale pewnie ich autor przytaknąłby ostatnim zdaniom książki Frankla: „Jesteśmy realistami, bo poznaliśmy człowieka jakim jest. To człowiek jest istotą, która wymyśliła komory gazowe Auschwitz, ale też to człowiek jest istotą, która wyprostowana wchodziła do komór gazowych z Pater noster albo Szma Israel na ustach".

(tłum. Andrzej Kozicki)

sobota, 16 lutego 2008

John Dickerson: „Hillary budzi się do życia".

„Hillary budzi się do życia"

By John Dickerson


Slate, Monday, Feb. 11, 2008

Doświadczenie wyniesione z poprzednich konwencji nakazuje twierdzić, iż Clinton jest skazana na niepowodzenie. Nie dajcie się zmylić.

Paradoksalnie, najlepszą wiadomością dla kampanii wyborczej Hillary Clinton może być to, iż balansuje ona na krawędzi. W sezonie wyborczym, kiedy doświadczenie poprzednich konwencji już tyle razy dawało mylne wskazówki, Hillary może nabrać otuchy w związku z faktem, iż obecnie wśród klasy politycznej dominuje pogląd, iż Barack Obama zmierza niepowstrzymanie w kierunku nominacji.

Obamie udało się wygrać ostatnich pięć prawyborczych zawodów, i to z dużym marginesem zwycięstwa. [W zeszłą środę zaś, 13.02 lutego wyszedł on na prowadzenie wśród kandydatów demokratycznych po „prawyborach Potomaku" w stanie Maryland, Virginia i Dystrykcie Kolumbii].

Sztab wyborczy Clinton przewidział, iż będzie to korzystny okres dla Obamy, i że dadzą sobie z tym radę. Jednakże, ta nonszalancja legła w gruzach, gdy Clinton zastąpiła w tym tygodniu menadżera swej kampanii. (Prowadzimy – czas wywalić głównego rozgrywającego!) Obama po raz pierwszy wygrywa również z Clinton w ogólnokrajowym sondażu oraz lepiej radzi sobie w zestawieniu z potencjalnym przeciwnikiem Johnem McCainem. Obama ma więcej pieniędzy, może je łatwo w razie potrzeby zebrać oraz nieustannie przyciąga rzesze zwolenników. (Powinien on podróżować z przenośną salą dla nie mieszczącej się publiczności, jako że na każdym spotkaniu z jego udziałem takowa staje się potrzebna.)

Ale nie wszystko jeszcze stracone dla tych, którzy popierają Hillary Clinton. Poniżej kilka powodów dla których nie powinni oni tracić nadziei:

1. Clinton ma głos: Pomimo swego sukcesu, Obamie nie udało się jak do tej pory ugruntować swej pozycji wśród kluczowych grup wyborców. Kobiety, Latynosi oraz mniej zamożni obywatele Ameryki popierają wciąż Clinton. Obama jest kandydatem, który rzekomo posiada szaleńczo oddany elektorat, ale tymczasem, gdy Washington Post zapytał niedawno wyborców demokratycznych, jak silnie popierają swego kandydata, szeregi Clinton okazały się gorliwsze.

Do tych szeregów należą wyborcy, którzy pomogli Clinton utrzymać swą pozycję w dużych stanach w Super Wtorek, po tym jak Obama zwyciężył w stanie Iowa i Południowej Karolinie. Zdołał on zyskać wśród nich kilka przychylnych głosów (zwłaszcza wśród kobiet z Iowa i Maine), ale nie odniósł większego sukcesu wśród tych nadal oddanych Clinton grup.

Co więcej, poparcie dla Clinton ze strony tych kluczowych grup demograficznych sprawia, iż staje się ona bardziej wiarygodna, gdy próbuje przekonać ludzi, iż Obama to współczesny George McGovern [demokratyczny kandydat na prezydenta w 1972 r.- mimo grania kartą anty-wietnamską przegrał wyraźnie z Richardem Nixonem] – maskotka partyjna, za którą stoi mur bogatej liberalnej prawicy. „Co to byłby za nominat, który nie może zdobyć głosów klasy pracującej?" – mówi jeden ze strategów kampanii Clinton. I to jest dobre pytanie.

Clinton będzie liczyła na wiernych jej wyborów podczas swego comeback 4 marca, kiedy to ma nadzieję, iż biała klasa robotnicza z Ohio oraz Latynosi z Texasu dadzą jej upragnione zwycięstwo. Wczesny test, który dostarczy odpowiedzi na pytanie, czy niebieskie kołnierzyki okażą się lojalne wobec Clinton może mieć miejsce w Wisconsin, które w przyszłym tygodniu pójdzie do lokali wyborczych. Miasteczka studenckie podążą za Obamą, jednakże większość tego stanu przypomina bardziej Ohio, więc ta reszta zagłosuje prawdopodobnie na Clinton. Jeśli nie, Hillary znajdzie się w tarapatach.

2. Niedola faworyta. Któż chciałby być faworytem w tym wyścigu? Kiedy tylko właśnie ktoś zostaje namaszczony, zaraz traci rezon. I to nie jest jedynie przesąd. Pierwszoplanowy kandydat podlega różnorakim naciskom. W pewnym momencie w szeregi zwolenników zakraść się może uczucie, które da się porównać z kacem moralnym, jaki odczuwamy po nie do końca przemyślanym zakupie. Im więcej Demokraci skupiają uwagę na Obamie, tym bardziej możliwa staje się sytuacja, iż zaczną martwić się, czy na pewno stanowi on dobry materiał na prezydenta. Hm, może i ma on doświadczenie, ale nigdy przecież nie został sprawdzony. (Tego typu dręczące niepokoje mogą być powodem, dla którego ludzie w dniu wyborów w ostatniej chwili zmienią swoje zdanie i przerzucą poparcie na Clinton).

A więc Obama może niedługo poczuć się pod większą presją ze strony prasy. Historie, o których zapomniano podczas toczącego się w zawrotnym tempie, pierwszego etapu wyścigu wyborczego, mogą znów zostać poruszone. Ponadto, obecnie większa liczba reporterów zajmuje się mniejszą ilością kandydatów, a prasa będzie czuła obowiązek aby zweryfikować kandydata, który wydaje się zmierzać prosto do celu jakim jest nominacja.

3. Cynicy za Clinton. Nominacja Demokratów sprowadzać się może do 796 superdelegatów. Sposób, w jaki sposób ci wysocy urzędnicy publiczni i działacze partyjni [party insiders] będą głosować, pozostaje tajemnicą. Mogą wybrać kandydata, bazując wyłącznie na swej własnej niezależnej ocenie, mogą podążyć za wolą narodu, mogą poróżnić się w swych wyborach. Jeżeli Obama zasieje ferment w stanach, w których raczej by nie wygrał, może być w stanie przekonać sporą część superdelegatów, iż jest tym właściwym kandydatem i na tym będzie koniec. Jeżeli jednak wyścig będzie wyrównany, zakulisowa walka będzie działała raczej na korzyść Clintonów. Mają oni więcej kontaktów z wtajemniczonymi ludźmi z partii i dobrze znają zasady tej gry (jest to coś, co zarzuca im Obama). Obama potrafi poruszyć 20 tysięczny tłum, ale to drużyna Clinton lepiej radzi sobie ze sprawami wewnątrzpartyjnymi. Przykładowo, gdy Clinton mówi, iż jest w stanie walczyć z Republikańską „maszyną atakującą", zaufani ludzie partii, którzy mieli okazję poznać tą walkę wystarczającą dobrze, mogą łatwo kupić argument, iż pomimo inspirujących wypowiedzi Obamy, tylko Clintonowie rozumieją to, co jest niezbędne do walki z Grand Old Party (Partia Republikańska).

W wyścigu, w którym tyle oczywistych rzeczy okazało się nie być oczywistymi, każdy walczący kandydat może znaleźć powód, dla którego uda mu się wytrwać, zwłaszcza jeśli jest to kandydat, który swojego czasu wydawał się nieunikniony. Oczywiście, kręte drogi wyścigu wyborczego stały się obecnie już tak przewidywalną częścią mądrości, której uczy doświadczenie poprzednich konwencji, iż może przyszła pora na koniec tych zawiłości oraz moment, w którym znów zacznie liczyć się impet. W tym wypadku jednak, Clinton jest skazana na niepowodzenie.

http://www.slate.com/default.aspx?id=2184207

środa, 13 lutego 2008

McCain. Obama.


www.foxnews.com

E. J. Dionne Jr.: The McCain Divide?.

Jeśli Johnowi McCainowi uda się uzyskać nominację Partii Republikańskiej w tych wyborach prezydenckich, jego zwycięstwo będzie oznaczało dla amerykańskiej polityki rewolucję – rozpad 28-letniego mariażu pomiędzy establishmentem republikańskim i konserwatywnym.

McCain byłby pierwszym kandydatem z Partii Republikańskiej od czasów Geralda Forda w 1976 r., który otrzymałby nominację prezydencką pomimo opozycji ze strony zorganizowanej frakcji konserwatywnej, a także pierwszym, który podczas prawyborów republikańskich polega na centrum tej partii oraz jej kurczącym się lewym skrzydle. McCain wygrywa mimo konserwatystom, a nie dzięki nim.

Ci, którzy budowali amerykańską prawicę, od Barry'ego Goldwatera w 1964 r. poczynając, a kończąc na rewolucji Reagana oraz Gingricha, są w pełni świadomi niebezpieczeństw, jakie zapowiada potencjalne zwycięstwo McCaine'a. Niektórzy ludzie prawicy podzielają obecnie opinię, iż ich cele doznałyby mniejszego uszczerbku, gdyby przegrali oni wybory 2008, nie naruszając jednak sojuszu republikańsko-konserwatywnego, niż w sytuacji, gdyby mieli wygrać razem z McCainem.

Dla osób spoza ruchu konserwatywnego podobne obawy wydają się co najmniej dziwne. Dotychczasowe głosowania McCaine'a w Izbie Reprezentantów i w Senacie zbierały wysokie notowania wśród grup konserwatywnych. Jego stanowiska w kluczowych kwestiach (poparcie dla wojny w Iraku, sprzeciw wobec aborcji, wieloletni krytycyzm wobec wydatków rządowych) to stanowiska ortodoksyjnego i konserwatywnego lojalisty z krwi i kości.
Jeśli to McCain zostanie nominowany, Demokraci będą mieli dużo argumentów aby przekonać niezdecydowanych wyborców, iż nie jest on umiarkowanym politykiem. Pomógł już im w tym sam McCain, gdy w środowej debacie w Kalifornii (30. I 2008) powtórzył często przypominane przez siebie oświadczenie, iż był „pieszym żołnierzem" w armii Reagana.

Jednakże, zagorzali konserwatyści widzą tę sprawę inaczej. Wiedzą, iż w kolejnych prawyborach zaplecze McCaine'a formowane było z osób o umiarkowanych poglądach, liberałów, niezależnych, zwolenników aborcji oraz krytyków prezydenta Busha. Konserwatyści, którzy niedowierzają McCaine'owi z powodu jego przeszłości związanej z podatkami, imigracją, globalnym ociepleniem, oraz reformą finansowania kampanii, nie byli siłą napędową jego koalicji. Republikanie zaś, którzy określają siebie jako „bardzo konserwatywnych" konsekwentnie odrzucają McCaine'a. W prawyborach na Florydzie tacy właśnie wyborcy zagłosowali na Mitta Romneya, i to więcej niż w stosunku 2 do 1 wobec McCaine'a.

Vin Weber, były kongresman, który popierał McCaine'a w 2000 r., ale w tym roku swoje poparcie przeniósł na Romneya, powiedział, iż skonfundowanie osób spoza Partii Republikańskiej nie dziwi. „Ludzie zazwyczaj myślą, iż konserwatywne przywództwo oraz przywództwo republikańskie to jedno i to samo. Tymczasem tak nie jest." – powiedział Weber.

McCain doszedł już tak daleko, ponieważ konserwatystom nie udało się ustalić wspólnie jednego faworyta. Mike Huckabee systematycznie odgradzał religijnych konserwatystów od reszty. Fred Thompson zaś jeszcze bardziej podzielił głosy konserwatystów, zwłaszcza w Południowej Karolinie. Obaj zaprzepaścili nadzieję Romneya na prędkie stanie alternatywą dla McCaine'a.

Ponadto, zważywszy na fakt, iż Romney zmienił swoje stanowisko wobec paru istotnych dla Republikanów kwestii, szeregowi członkowie tej partii nigdy w pełni mu nie ufali.
Decyzja Rudy'ego Giulianiego o starcie w prawyborach na Florydzie sprawiła z kolei, iż umiarkowanie lewicowi wyborcy przypadli w udziale McCaine'owi w pierwszych prawyborach, co pozwoliło temu ostatniemu na ugruntowanie swojej pozycji.

Znaczącym [faktem] jest, iż wielu z pośród czołowych Republikanów, którzy mogliby mierzyć się z McCainem, nigdy nie było bohaterami prawicy. Umiarkowany Giuliani szybko poparł McCaine'a po swej przegranej w prawyborczych zapasach. Gubernator Charlie Crist, który pomagał McCaine'owi na Florydzie, zyskał swoją popularność jako polityk umiarkowany, przyciągając wyborców niezależnych, a nawet Demokratów. Gubernator Arnold Schwarzenegger, który również wyraził swoje poparcie dla McCaine'a, mocno zdystansował się wobec konserwatyzmu i obecnie blisko współpracuje z Demokratami w ciele ustawodawczym Kalifornii.

Wszystko to wyjaśnia tak dużą siłę sprzeciwu wobec McCaine'a po stronie przywódców konserwatywnych. Rush Limbaugh jest swoistym rzecznikiem ich sprawy. W swym wystąpieniu radiowym, Limbaugh ostro skrytykował tych, którzy „udają, iż Senator McCain jest kandydatem konserwatystów, podczas gdy wyniki exit polls [sondaże przed lokalami wyborczymi – przyp. red.] we wszystkich prawyborach pokazują coś zupełnie przeciwnego."

Dodał on, iż McCain „nie jest kontrkandydatem konserwatystów, w przeciwieństwie do establishmentu republikańskiego – i to rozróżnienie jest kluczowe". „Establishment republikański już od dawna, bo od czasów Reagana, próbuje pozbawić partię wpływów konserwatywnych, a dzisiaj ma poczucie zwycięstwa, podobnie jak nasi przyjaciele z mediów." – zadeklarował Limbaugh.

McCain oczywiście wciąż jeszcze musi zapewnić sobie nominację, a jego występ w środowej debacie (30. I 2008) był niezbyt inspirujący. Jego jasna argumentacja niespodziewanie zagmatwała się, gdy parę razy odmówił odpowiedzi na pytanie, czy głosowałby teraz na swoją własną ustawę imigracyjną. Zaś pełen samozadowolenia uśmiech McCaine'a na widok Romney'a, próbującego bronić się przed zasadniczo fałszywą charakterystyką, wystawioną mu przez swego kontrkandydata, dotyczącą jego stanowiska wobec wojny w Iraku w czasach, gdy [Romney] pełnił funkcję gubernatora Massachusetts, trudno byłoby określić obliczem wspaniałomyślnego zwycięzcy.

Ale tak, jak podkreślił to w ten środowy wieczór pewien wybitny konserwatysta, wysocy urzędnicy z ramienia Partii Republikańskiej zaczynają, pomimo swych oporów, formować szereg za McCainem, z tego prostego powodu, iż uważają, że zwycięży. Ich kapitulacja to znak zmierzchu ery Reagana–Busha i początek pewnej nowej jakości.

E. J. Dionne Jr
The McCain Divide?


Tłumaczyła: Marta Banaszak