Bardzo trudno jest nie być zauroczonym Barackiem Obamą. Na Konwencji Demokratów w 2004 r. pojawił się on w towarzystwie reporterów i redaktorów Newsweeka, w tym także mnie. Byłem pod wielkim wrażeniem jego inteligencji, siły jego języka i widocznej chęci do zajęcia pozycji wykraczającej poza wąskie horyzonty stronnika danej sprawy [partisan]. Obama stał się prezydenckim faworytem Demokratów właśnie dlatego, że niezliczone miliony wyrobiły sobie podobną opinię. Obecnie jednak myślę, że jest ona błędna.
Jako dziennikarz, mam wiele wątpliwości dotyczących większości kandydatów, ale w przypadku senatorów Hillary Clinton i John'a McCain , czuję że mam do czynienia ze znanymi jakościami. Są oni na arenie publicznej od lat; ich poglądy, wartości i temperamenty zostały dokładnie poznane. Obama za to, jest nową postacią na scenie publicznej, w dużej mierze zdefiniowaną przez jego potężną retorykę. Kłopotem, przynajmniej dla mnie, jest ogromna i zwodnicza luka między jego zniewalającym krasomówstwem a jego faktycznymi poglądami.
Tekstem obecnym w tle kampanii Obamy jest jego własna życiowa opowieść -- jak stać się pierwszym Afroamerykańskim prezydentem, co byłoby kamieniem milowym na drodze [naszego] narodu od niewolnictwa -- może służyć jak metafora dla innych politycznych sytuacji bez wyjścia. Wielkie impasy mogą być wyeliminowane dzięki dobrej woli, inteligencji i energii. "Tu nie chodzi o przeciwstawianie bogatych biednym; młodych przeciw starym; ani czarnych przeciw białym," mówi. Ja, wraz z milionami innych, widzę w tym wielką moc poruszającą.
Jednak, jeśli lepiej się jej przyjrzeć, ta metafora [życia] jest złudzeniem. Odrzucenie rasizmu nie jest magicznym panaceum dla nieszczęść narodu. Zadanie to wymaga niezależnych idei a Obama ma ich niewiele. Jeśli przyjrzymy się jego programowi, okaże się, że jest on całkowicie zwykły, wysoce stronniczy, nieszczery, a przede wszystkim ignoruje ważne problemy społeczne.
Mierzony własnymi standardami moralnymi, Obama zawodzi. Amerykanie "są zmęczeni słuchaniem składanych obietnic i 10-punktowymi planami proponowanymi w ogniu kampanii po to, by ostatecznie nic nie zmienić," powiedział on ostatnio. Wkrótce potem Obama zarysował plan gospodarczy składający się co najmniej z 12 punktów, który między innymi:
· Ustanawia 1000-dolarowe cięcie podatkowe dla większości rodzin, w których zarabiają dwie osoby (500 dolarów dla gospodarstw jednoosobowych)
· Stworzy 4000 dolarów refundowalny kredyt podatkowy [ulgę podatkową] na opłatę za studia przez każdy rok trwania studiów.
· Rozszerzy kredyt podatkowy [ulgę podatkową] na opiekę nad dzieckiem dla ludzi zarabiających mniej niż 50000 dolarów oraz "podwoi wydatki na jakościowe programy pozaszkolne".
· Ustanowi „plan energetyczny", który zainwestuje 150 miliardów dolarów przez 10 lat, by stworzyć „sektor zielonej energii".
Cokolwiek myśli się o tych pomysłach, są one standardową polityką-worka-z-łakociami: dla każdego coś miłego. Są one tak bardzo podobne do wielu propozycji Clinton, że jej sztab wydał oświadczenie, oskarżające Obamę o popełnienie plagiatów. Wobec istniejących deficytów budżetowych i kosztownego "uniwersalnego planu zdrowotnego" Obamy, prawdopodobieństwo zrealizowania tego pakietu w całości wygląda marnie.
Ulubiona fraza Obamy głosi, że powie on „Amerykanom nie tylko to, co chcą usłyszeć ale to, co muszą wiedzieć". No cóż, jak dotąd nie powiedział. Rozważmy [problem] przechodzącego na emeryturę wyżu demograficznego. Prawdomówny Obama mógłby powiedzieć: "Wydawanie na emerytów – głównie na Social Security [rządowy system emerytalny], Medicare [publiczna opieka zdrowotna dla starszych] i Medicaid [system dopłat do leków dla osób starszych] – stanowi już prawie połowę budżet federalnego. Jeżeli nie ograniczymy tych podnoszących się kosztów, przygnieciemy nasze dzieci wyższymi podatkami. Zastanawiając się nad prognozami rosnącej długości życia, powinniśmy stopniowo podnosić wiek kwalifikujący do tych programów, zredukować zasiłki dla bogatszych emerytów. Zarówno Demokraci jak i Republikanie są winni zaniechań. Czekanie dłużej tylko pogorszy problem".
Zamiast tego, Obama obiecuje nie podnosić wieku emerytalnego i „strzec wypłat Social Security dla aktualnych i przyszłych beneficjantów". To nie jest "zmiana"; to jest uświęcenie statusu quo. Chciałby on także uwolnić wszystkich emerytów o dochodach mniejszych niż 50000 dolarów rocznie od podatku dochodowego. Według jego matematyki, 7 milionów emerytów otrzymałby przeciętnie ulgę podatkową w wysokości 1,400 dolarów – przesuwając ciężar obciążeń podatkowych na młodszych pracowników. Główna propozycja Obamy dotycząca Social Security to podniesienie podatku od wynagrodzeń powyżej aktualnego pułapu 102,000 dolarów [jest to górna granica kwoty płaconego podatku].
Polityczni kandydaci rutynowo pozwalają sobie na koloryzowanie, niekonsekwencję i samolubne zaślepienie. Robią tak i Clinton i McCain. Powodem utrzymywania wyższego standardu wobec Obamy jest to, że jest to jego standard i do tego centralny temat jego kampanii. Płynie on wciąż na niejasnej obietnicy „zmiany", ale [gdy idzie o konkrety] temat po temacie - imigracja, gospodarka, globalne ocieplenie - oferuje on jedynie wygotowane programy, które omijają przyczyny problemów. Te kwestie pozostają sporne, właśnie dlatego, że pociągają ze sobą rzeczywiste konflikty lub różnice opinii.
Kontrast między obszerną retoryką Obamy a jego wąskim programem jest bardzo wyraźny, a mimo to media – pochłonięte politycznymi „wyścigami konnymi" – traktują jego inwokację "zmiany" bardziej jako poważną ideę, niż płytkie hasło wyborcze. Wygląda na to, że Obama zahipnotyzował większość mediów i odbiorców swoją elokwencją i symbolizmem swojej biografii. Wynikiem jest masowe złudzenie, że Obama bierze się za bary z głównymi problemami społecznymi narodu, kiedy w istocie nic takiego nie robi.
Tłum. Katarzyna Młynek i Jan Filip Staniłko
Robert J. Samuelson
Washington Post
http://www.washingtonpost.com/wp-dyn/content/article/2008/02/19/AR2008021902336_pf.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz