USA, Waszyngton, początek lutego 2008 roku. Rozwija się dynamicznie kampania wyborcza, a właściwie należałoby powiedzieć: przedwyborcza. Jedne za drugimi prawybory, obejmujące coraz więcej, jeśli już nie większość stanów Zjednoczonej Ameryki. Niemal codziennie gazety donoszą o kolejnych zwycięstwach, tak, jak wcześniej ogłosiły rezygnację niektórych, konserwatywnych kandydatów. Prawybory mają nie tylko wskaźnikową funkcję społecznej popularności poszczególnych kandydatów na przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Decyduje się w czasie ich trwania – przynajmniej w niektórych stanach – o wyborze delegatow na sierpniowe konwencje, na których zapadną decyzje, kto z obecnych kandydatow stanie się oficjalnym, partyjnym kandydatem w listopadowych wyborach na urząd prezydenta USA.
Mam wrażenie, że rośnie też zainteresowanie i ekscytacja ludzi wyścigiem między kandydatami. Nie ulega wątpliwości, że przewagę mają reprezentanci Demokratów i tutaj właśnie koncentrują się największe i najbardziej nośne społecznie emocje. Co prawda, to fakt, że poruszam się wśród ludzi, którzy są zainteresowani głęboko polityką, ale okazuje się, że jednak wyszła ona także na ulice. Ot, prosty przykład: korzystając z pięknej pogody jedziemy na wycieczkę do Baltimore, a gdy wjeżdżamy do miasta grupka młodych osób na rogu ulicy stoi z wypisanym na kartonie jednym słowem: OBAMA! A obok duża tablica objaśniająca, że tutaj zbierają się wszyscy, którzy chcą poprzeć kandydaturę Obamy. Zachęcają nas także nawoływaniami. Widzimy, że nieco z boku stoi stolik i po prostu ma to być miejsce spotkania zwolennikow senatora - kandydata. Kilka przecznic dalej podobna scenka, tutaj już więcej osob. Ludzie w autach na ogół – tak jak i moi współtowarzysze – machają aprobująco, ci na zewnatrz odpowiadają z entuzjazmem, wykrzykujac nazwisko Obamy.
Okazuje się, że to nowa, raczej wcześniej nie znana forma poparcia dla kandydata na prezydenta. Podobne pikiety poparcia, jeśli można tak powiedzieć, są także w Waszyngtonie i innych miastach USA. W internecie oraz w rozrzucanych prostych ulotkach informuje się, że na rogu takiej to a takiej ulicy bedzie pikieta poparcia dla Obamy, każdy, kto chce, może przyjść między – powiedzmy –
Myliłby się jednak ktoś, gdyby chciał ostatnie zwycięstwa Obamy przypisać czarnoskórym wyborcom. Koniec końców, mniejszość Afrykano-Amerykanów nie jest tak liczna, znacznie przewyższa ją mniejszość latynoska. Latyno-amerykanie trwają wciąż przy Hilary Clinton. Jednak rezultaty wczorajszych prawyborow dały spektakularne zwycięstwo Obamie, a chodziło o 3 stany: Waszyngton (nie mylić ze stolicą, to stan na północnym zachodzie), Luizjanę i Nebraskę. We wszystkich tych stanach Obama zdobył praktycznie dwukrotnie więcej głosów niż Hilary Clinton. Pani Senator i była Pierwsza Dama może się ostatnio pochwalić tylko zwycięstwem w stanie Massachusetts, gdzie istotnie pobiła na głowę swego rywala. Pojedynek Hilary Clinton i senatora z Illinois jest właśnie tym, co rozgrzewa obecnie Amerykę.
Nie ulega wątpliwości, że szanse na to, aby zwyciężył reprezentant Republikanów w nadchodzących wyborach – są doprawdy nikłe. Jedynym w tej chwili naprawdę liczącym się kandydatem jest senator McCain, ale właśnie w tych ostatnich prawyborach kompromitujaco przegrał z super-konserwatystą Huckabeem (w Kansas 60% głosów, podczas gdy na McCaine głosowało tylko 24%, dane wg The Washington Post z 10.02). Huckabee nie daje jednak za wygraną, chociaż przewaga McCaina nad nim jest przytłaczająca. Ba, i z tym mają kłopot Reoublikanie, kompletnie rozbici obecnie. Partyjny, zwłaszcza skupiony wokół Busha establiszment bynajmniej nie jest zadowolony z postępów, jakich dokonał McCain, tak samo zresztą, jak znaczna część członków partii. Mimo szeregu super-konserwatywnych poglądów McCaina – jak mówi mój tutejszy przyjaciel – socjolog, zwolennik Demokratow – zarazem zajmował on szalenie nie-konserwatywne stanowisko w różnych kwestiach, jak choćby w sprawie związków homoseksualnych. Teraz, w obecnej kampanii, tłumaczy się z tych poglądów, nie dających mu szans poparcia ze strony bardziej konserwatywnej części Republikanów, co jednak nie przysparza mu sympatii także u tej bardziej liberalnej części republikańskiego elektoratu. Tym bardziej więc nie może liczyć na poparcie niezdecydowanych, albo tych, którzy stoją jakby na obrzeżu jednej i drugiej partii.
Nic dziwnego, że Obama może mówić, jak to zrobił wczoraj w Alexandrii, praktycznie części „wielkiego Waszyngtonu,DC”, acz administracyjnie położonej w stanie Virginia, że z chęcią spotka się na debacie z McCainem, który rzeczowo może podjąć problemy przyszłości Ameryki. Ten wiec, który można obejrzeć w internecie, był niezwykle symptomatyczny dla calej kampanii i dla poparcia, jakim sie cieszy Obama. Po pierwsze, publiczność była autentycznie rozentuzjazmowana. Oczywiście, można powiedzieć, że Amerykanie, uczestniczący w takich zgromadzeniach, potrafią nieźle odgrywać swoje zaangażowanie i entuzjazm dla wybranego przez siebie kandydata. Wydaje mi się jednak, że to poruszenie, radość bijąca ze zgromadzonej publiczności jest dość niezwykła jak na „zwyczajne” w takich warunkach objawy entuzjazmu. Sceny ulicznych agitacji i owych „pikiet poparcia” potwierdzałyby to szczególne rozentuzjazmowanie publiczności. Zapewne, można powiedzieć, że wokół Obamy formuje się nowy ruch spoleczny, niekoniecznie przyjmujący dotychczas znane formy, ale właśnie wyrażający się poprzez spotkania, takie jak opisane pikiety i pełne zaangażowania dyskusje w internecie. One prowadzą do spotkań, do zawiązywania się nowych znajomości wokół osoby kandydata na prezydenta USA. I to jest dosyć niezwykle. Tak jak pikieta na rogu ulicy jest nie tylko demonstracją, ale może nawet bardziej jeszcze miejscem spotkania ludzi, którzy stojąc za swym kandydatem szukają także kontaktu z innymi, tworzą nowe sieci znajomości i więzi. Dlatego też można mówić o ruchu społecznym w tej kampanii Obamy. Nie bez znaczenia jest także fakt, wykorzystany przez senatora z Illinois w jego przemówieniu w Alexandrii, że jego kampania rozwija się dzięki pomocy finansowej tysięcy zwykłych ludzi i poprzez ich wpłaty na konto wyborcze. Dlaczego macie głosować raczej na senatora Obamę niż na Hilary Clinton? – odpowiadając na takie pytanie – do czego jeszcze wrócę – Obama o tym właśnie powiedział. Kampania Clinton opiera się na super funduszach, zgromadzonych przez wpływowe grupy lobbystyczne, na wpłatach firm i różnych fundacji. Moja kampania, powiedział Obama, głównie jest możliwa dzięki wpłatom zwykłych ludzi, wpłacających po pięćdziesiąt, sto czy dwieście dolarów. Tysiące wolontariuszy istotnie prosi o wpłaty na kampanie Obamy. Zapewne ten społeczny aspekt kampanii wyborczej senatora z Illinois będzie coraz bardziej widoczny. I na pewno będzie wpływał na postawy i sympatie wyborcze także Latynosów.
Kłopoty Republikanów, którzy chcąc nie chcąc będą musieli najpewniej poprzeć kandydaturę McCaina na oficjalnego reprezentanta swej partii w wyścigu wyborczym, są jednak zgoła niczym w porownaniu z kłopotami Demokratow. Rywalizacja miedzy Clinton i Obama osiąga coraz wyższą temperaturę, socjologicznie niezwykle ciekawą. Oto sobotni numer The Washington Post: na pierwszej stronie zaczyna się długi artykuł pod tytulem: „Demokraci podzieleni, nawet przy rodzinnym stole” (dosłownie: „Democrats divided, even at the Dinner Table”). Opisuje się w nim małżeństwo, podzielone poparciem dla Obamy i Clinton. Takich sytuacji jest coraz więcej. Niezwykle dramatyczne było pytanie jednej z uczestniczek spotkania w Alexandrii do Obamy, który odpowiadał na pytania z sali po skończeniu swego przemówienia. Załamującym się głosem, używając zresztą kilku hawajskich słów, zapytała ta kobieta tak: Panie Senatorze, przyszłam na to spotkanie, bo mój synek (pokazano później chłopca w wieku 11-12 lat może) uwielbia pana, a ja jestem rozdarta, bo mój mąż pracuje dla sztabu wyborczego pani Clinton. Niech mi Pan pomoże, senatorze, dlaczego na Pana, a nie na panią Clinton mamy glosować? Część odpowiedzi na to pytanie już przytaczałem wcześniej , ale warto jeszcze dodać, że sprawy pieniędzy na kampanie posłużyły Obamie do stwierdzenia, że dzięki poparciu zwykłych ludzi chce uczynić finanse państwa naprawdę przeźroczystymi i że zrobi wszystko, aby wpływy bogaczy i lobbystów ukrócić. To jeden ze znaczących wątków przemówień Obamy: trzeba zmienić Amerykę, trzeba, aby zwykli ludzie, zwykli obywatele mogli cieszyć się z potęgi kraju i dzięki swemu wysiłkowi otworzyli nową przyszłość przed krajem, który teraz pogrąża się w kryzysie. Kryzysie, w ogromnym stopniu spowodowanym katastrofalnie kosztowną wojną w Iraku oraz promowaniem najbogatszych podatników. Odmiana świata polityki, wyprowadzenie władzy przed oblicze opinii publicznej, odebranie jej tym wszystkim grupom i grupkom, które polityka amerykańską rządzą od dawna – to motyw kampanii, zdobywający ogromne poparcie społeczne. Nic dziwnego, że w Alexandrii Obama jednocześnie przypomniał o tym, że nie pochodzi z bogatej, elitarnej rodziny, że jego ojciec, urodzony w Kenii, zniknął, gdy nasz kandydat miał trzy lata i że wychowała go matka z babką. Dlatego, mówił dalej senator , dla wszystkich biednych krajów świata, gdybym pojechał tam jako prezydent Stanów Zjednoczonych, będę bez porównania bardziej wiarygodny, niż Hilary Clinton w tej roli. To następny powód, dlaczego warto na niego głosować. Po trzecie, pomimo, że znacząca część naszych propozycji programowych pokrywa się ze sobą – mówił Obama – to jednak Hilary Clinton nie mówi jednoznacznie, co należy zrobić, zmienia zdanie i kręci, a przecież widać, jak wiele trzeba zrobić w zakresie – i to też stały, powtarzający się motyw kampanii Obamy – wykształcenia i edukacji oraz ochrony zdrowotnej. Mam wolę zmian, pragnę zmiany dla Ameryki, otwarcia na przyszłość, chcę nadziei dla wszystkich Amerykanów, nie tylko bogatych, i dlatego należy na mnie głosować, jeśli też chcecie prawdziwej zmiany, zakończył tę frazę. Łatwo przewidzieć, że to wypunktowanie: dlaczego Obama a nie Clinton, wywołało wybuch wyjątkowego entuzjazmu.
Obama w świadomy sposób rozwija kampanie, w każdym etapie niejako uwzględniając społeczne opinie, emocje i oceny. W Alexandrii powiedział choćby, że chciałby zmiany w Waszyngtonie, w działaniu państwa, w tym, aby zwykli obywatele poczuli się tu gospodarzami. Wymaga to zmiany polityki, która nie może być dłużej zabiegami specjalistów od PRu- czyli specjalistów od manipulowania odczuciami ludzi i wpływania na opinię publiczną. Jest to więc świadome nawiązanie do owego stanu poruszenia i rodzącego się ruchu społecznego. Nadzieja – to słowo kluczowe w wystąpieniach Obamy. Przyszłość ma nieść nadzieję dla każdego zwykłego obywatela USA, nie tylko dla tych bogatszych i ustosunkowanych. Państwo musi być otwarte na obywateli i stwarzać warunki dla wspólnego działania ludzi dla ich dobra i dobra Ameryki. Nadzieja – to nie jest brak realizmu, jak mi sie zarzuca, mówił Obama. Nadzieja może wyzwolić energię ludzi, teraz zablokowaną przez ponure konsekwencje wojny w Iraku, przez złe rządy, blokujące możliwości rozwoju młodego pokolenia, przez stagnację w gospodarce. Ludzie pracują więcej i więcej, a zarabiają mniej i mniej, bo dolar traci swa wartość. Nadzieja nie jest więc iluzją, ale przekonaniem, że można wspólnie, przez obudzenie energii zwykłych obywateli, otworzyć drzwi do lepszej przyszłości, poprawić położenie i obraz Ameryki w świecie i uczynić amerykańskich obywateli ludźmi z optymizmem patrzących w przyszłość, spokojnymi o los swych dzieci. Trzeba nadać Ameryce nowy kierunek, otworzyć nowy rozdział w historii narodu. Państwo musi się odrodzić, otwierając szanse rozwoju zwykłym ludziom, zwykłym obywatelom. Trzeba ufać i Obama ufa, że Amerykanie są zdolni do wielkich rzeczy, jak to pokazali w historii. Nie ma na co czekać, trzeba otworzyć nowy rozdział w dziejach Ameryki. Nic dziwnego, że takie słowa istotnie podrywają ludzi do działania, że ów ruch społeczny, który narasta wokół Obamy i jego kampanii nabiera rozmachu. Zobaczymy, jak sie potoczy dalej.
Waszyngton, 11.02.2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz