czwartek, 21 lutego 2008

Stan Niepewności. prof. Ewa Thompson.

W chwili, gdy piszę te słowa, jest prawdopodobne, ze John McCain będzie kandydatem Republikanów—Mike Huckabee w dalszym ciągu kandyduje nie dlatego, że ma nadzieję wygrać, ale po to, aby bardziej i lepiej zaistnieć w świecie politycznym. Publicity, czyli widzialność, to w polityce największy skarb. McCain ma dziś 942 delegatów, czyli blisko mu do magicznej liczby 1191, która zagwarantuje zwycięstwo na zjeździe Partii Republikańskiej. Ale parę dni temu wypłynęła sprawa jego rzekomego romansu z lobbystką Vicky Iserman. Wprawdzie ten związek miał miejsce 8 lat temu, ale jeżeli sprawa zostanie odpowiednio nagłośniona, kandydatura McCaina może stanąć pod znakiem zapytania. McCain jest źle widziany przez partyjnych konserwatystów, bo jest zwolennikiem aborcji i “małżeństw” homoseksualnych. Huckabee jest tam dobrze widziany—jest pastorem z zawodu i kiedyś powiedział, że jego byznesem są cuda.

Zaś wśród Demokratów napięcie trwa i nie wiadomo, kto wygra. Barak Obama odnosi jedno zwycięstwo za drugim w prawyborach, ale Hillary Clinton ma za sobą mechanizm swojej partii i potencjalnie dziesiątki tzw. superdelegatów, czyli urzędników partii Demokratycznej oraz senatorów i kongressmenów (wszyscy z prawem głosu), którzy w ostatnim momencie mogliby przechylić szalę na jej korzyść. Dziś wieczorem (21 lutego 2008) ma odbyć się wielka debata Clinton-Obama w Austin, stolicy stanu Texas. Z pewnością Wielkie Interesy ekonomiczne i ideologiczne wolałyby Clinton od Obamy, ale kiesy właściwie wszystkich kandydatów są naładowane pieniędzmi tychże Wielkich Interesów. Wystarczy spojrzeć na statystyki darczyńców na kampanie polityczne: . www.opensecrets.org

Czy interesy Amerykanów polskiego pochodzenia grają jakąś rolę w tym wyścigu? Niestety nie. Według ostatniego censusu ludności, Polish Americans (nie mylić z Polakami!) to 9 milionów, czyli niecałe 3 procent ludności USA. W przeciwieństwie do Latynosów czy Afrykanczyków, nie mogą więc oni domagać się uwagi li tylko ze względu na liczebność. Gorzej, są grupą, która nie głosuje jako blok i nie utrzymuje regularnych kontaktów z kandydatami wszystkich partii przez dawanie im Dużych Pieniędzy lub przez działalność intelektualna via periodyki i książki. A to są dwa niezawodne i chyba jedyne sposoby wpływania na życie polityczne w Ameryce.

30 stycznia 2008 jeden z doradców Obamy, Tony Lake, spotkał się z Polonią w Cleveland w stanie Ohio. Fakt, ze zamiast wyruszyć samemu na to spotkanie Obama wysłał na nie swojego reprezentanta, jest już miarą nikłości polskich interesów w kampanii prezydenckiej. Ale bądźmy sprawiedliwi: na bezrybiu i rak ryba, bo wśród innych kandydatów nikt dotychczas nie zainteresował się polskimi wyborcami. Dodajmy, że Obamę poparł Zbigniew Brzeziński oraz szereg względnie znanych wśród Polonii osób, np. były ambasador amerykański w Polsce Nicholas Rey oraz działaczka polonijna Marylin Piurek. Pisemko polonijne „The Post Eagle“ zamieściło o Obamie przyjazny artykuł. Ze swej strony Obama obiecuje starać się (podkreślenie moje) o zniesienie wiz dla Polaków. Dobre i to. Żaden inny kandydat nawet tego nie powiedział. Sprawy oczywiście mogą się zmienić w ciągu dziewięciu miesięcy, które dzielą nas od wyborów, ale w chwili obecnej wydaje się, że Obama jest najmniej obojętny w stosunku do interesów Polish Americans.

Niestety ani Obama, ani Clinton nie brzmią przekonywująco. Może dlatego, że kampanie wyborcze w USA tradycyjnie już zmuszają kandydatów do powtarzania banałów i frazesów, w które tylko wielki aktor szekspirowski potrafiłby tchnąć życie—a ani Barak, ani Hillary wielkich talentów aktorskich nie mają. Parę zapamiętanych przeze mnie frazesów. Hillary: „Szukałam was [tzn. wyborców], i w trakcie szukania znalazłam swój własny głos“. Albo jeden z telewizyjnych spotów Hillary, w którym powiada, że „każdego dnia staram się zrobić coś dobrego dla kogoś“.

Barak nie pozostaje dłużny: „[Hillary powiedziała, że] słowa nic nie znaczą. ‚Mam marzenie. . . ‘ [cytat z przemówienia murzyńskiego przywódcy Martin’a Luther’a King’a] Czy rzeczywiście słowa nic nie znaczą? ‚Wierzymy, że wszyscy ludzie maja prawo do wolności . . . ‘ [cytat z Deklaracji Niepodległości] Czy rzeczywiście słowa nic nie znaczą?“ Lub „Ameryka żąda zmian! Czas już na zmiany! My wiemy, jak te zmiany wprowadzić!“ I tak dalej. Patrząc na twarze Baraka i Hillary w trakcie wypowiadania tych słów widać, że oni też wiedzą, że głupio wyglądają —ale to im zupełnie nie przeszkadza. Rytuał amerykańskiej kampanii prezydenckiej każe kandydatom prześcigać się w mówieniu głupstw, bo to jest ryt a nie rzeczowa dyskusja, taniec obrzędowy a nie intelektualnie uporządkowane przedstawianie swoich racji. W ogóle o logice arystotelesowskiej w kampanii nie ma mowy, liczą się zdolności szermiercze w czasie debat telewizyjnych i zdolność odpierania wrogich pytań bez zdenerwowania czy resentymentu. Wygrywa ten, który pogodnie i radośnie potrafi odpowiedzieć na pytania i zarzuty innych kandydatów czy dziennikarzy. Największy błąd, jaki kandydat może popełnić, to pokazanie zamąconego gniewem i zdenerwowanego oblicza. Oznaka, że jest się oburzonym, to samobójstwo polityczne. Z kandydata musi emanować poczucie, że życie jest piękne, wszystko jest w porządku, wyborcy są wspaniali, etc. To jest właśnie ta retoryka, której brak
np. politykom PiSu.

Łatwiej się słucha banałów z ust szacownego wujaszka McCain’a niż z ust frenetycznej już nieco Hillary (mówi się, że przypomina hiszpańską komunistkę Dolores Ibarurri, tzw. Passionarie) czy mało o świecie wiedzącego Baraka. Gra tu role zaufanie, które człowiek z natury ma w stosunku do ludzi doświadczonych, starszych, i w dodatku bohaterskich. McCain był więziony i torturowany w „Hiltonie miasta Hanoi“—tak mówi się o wiezieniu, w którym północni Wietnamczycy trzymali amerykańskich jeńców w czasie wojny w Wietnamie. Co więcej, w przeciwieństwie do niektórych więźniów, których tortury załamały i którzy wystąpili w telewizji wietnamskiej denuncjując własny kraj, McCain pozostał niezłomny. Więc jego banały trochę łatwiej strawić, zwłaszcza że ma młodo wyglądającą i bardzo przystojną żonę oraz takąż matkę. Tak jest, p. McCain Starsza ma lat 95 i wspaniale się prezentuje w telewizji. Gdy ja zapytano, czy partyjni konserwatyści będą głosować na jej syna, odpowiedziała: „Tak, pójdą do urn zasłaniając nos chusteczką, ale zagłosują na Johna“. Tak wiec pomimo licznych kąśliwych żartów o jego wieku („Kto będzie się cieszyć z wyboru McCaina? Producenci aparatów słuchowych, lasek, sztucznych zębów i wózków dla niepełnosprawnych“), ten 71-letni weteran dobrze wygląda przed kamerami telewizyjnymi, zwłaszcza gdy założy swój niezawodny czerwony krawat. McCain to również obietnica kontynuowania wojny na Bliskim Wschodzie (Obama chciałby ja jak najszybciej zakończyć i wycofać się z Iraku, Clinton zaś siedzi okrakiem na płocie w tej sprawie). Ludzie zamożni mają osobiste powody, aby głosować na McCaina: obiecuje on, że nie podwyższy podatków. Przypomina się sytuacja ćwierć wieku temu, gdy Bush Starszy też się zarzekał, że nie podwyższy podatków, a potem zrobił dokładnie odwrotnie.

Kandydat Demokratów potrzebuje 2025 delegatów, aby wygrać. Obecnie Obama ma ich 1319 (po 10-ciu kolejnych zwycięstwach w prawyborach), zaś Clinton, 1245. 4-go marca będą prawybory w Teksasie i w Ohio, 22 kwietnia w Pennsylwanii. To ważne i kluczowe dla Demokratów stany. 20 lutego były prezydent Clinton powiedział, że jego żona musi wygrać w Teksasie i Ohio. Tłumaczy się to tak: jeżeli przegra, koniec z kandydaturą. Czy możliwe jest aby ktoś, kto jeszcze parę miesięcy temu uchodził za marginalnego kandydata, otrzymał nominację partii Demokratycznej? Czy możliwe jest, aby w ciągu dwóch zaledwie pokoleń Ameryka nie tylko wyzbyła się głęboko zakorzenionego przekonania, że czarni są „gorsi “, ale w dodatku wybrała Afrykańczyka na prezydenta? Odpowiedzi na te pytania udzielą amerykańscy wyborcy za parę miesięcy. W każdym razie dotychczasowe sukcesy Obamy zamykają usta tym postkomunistom, którzy wciąż jeszcze używają argumentu „A w Ameryce Murzynów bija“.

Zbigniew Brzeziński poparł Obamę wtedy, gdy ten wydawał się całkowicie nieprawdopodobną opcją. Brzeziński jest jednym z największych mężów stanu, jakich Ameryka kiedykolwiek miała; jest on również jedyną liczącą się amerykanską osobistością, której Polacy mogli i mogą ufać. Zastanawiając się nad pytaniem, na kogo głosować, Amerykanie polskiego pochodzenia zapewne wezmą opinie prof. Brzezińskiego pod uwagę. Obama nieomal na pewno anuluje obniżkę podatków, którą wprowadził George W. Bush; ucierpią na tym ludzie zamożni (bo super-bogatych strzegą ich fundacje, trusty, zyski kapitałowe i inne legalne sposoby niepłacenia podatków). Z drugiej strony, Obama jako człowiek względnie nowy ma mniej powiązań i zobowiązań wobec grup lobbystycznych.

Amerykańscy kandydaci na wysokie urzędy są wielokrotnie przesiewani przez procesy, uniemożliwiające kandydowanie osób nie mających żadnego poparcia wielkich interesów ekonomicznych, ideologicznych i regionalnych. Przedstawiciele najsilniejszych interesów monitorują procesy wyborcze i czuwają nad tym aby nikt nieodpowiedni nie przedostał się do tego wybranego grona. Dopieli swego i w tym roku. Jedynym wyjątkiem jest lekarz pediatra Ron Paul, jedna z tych ekcentrycznych indywidualności, które od czasu do czasu produkują kraje anglosaskie. Ron Paul chce natychmiastowego wycofania się Ameryki z Iraku, NATO, i ONZ, zaprzestania pomocy finansowej innym krajom, obalenia podatku dochodowego i zastąpienia go VAT-em, oraz całkowitego obalenia państwa opiekuńczego. Innymi słowy, powrotu do sytuacji, która istniała w Ameryce w chwili jej usamodzielnienia się w wieku XVIII-ym. Paul jest również przeciwnikiem aborcji i eutanazji. Przyciąga mniej więcej 10 procent elektoratu i jest formalnie rzecz biorąc Republikaninem, ale w gruncie rzeczy harcuje na własną rękę. Wielkie interesy dystansują się od tego kandydata, a środki masowego przekazu traktują go niechętnie lub wręcz starają się go ośmieszyć. W tych warunkach nie ma on szans na prezydenturę, co chyba zrozumiał w połowie lutego b.r.: w telewizji zaczęły się pojawiać spoty o tym, jak bardzo jest potrzebny w Kongresie (od roku 1976-go z małymi przerwami Paul jest jednym z reprezentantów Teksasu w amerykańskim Kongresie).

Czekamy więc w napięciu do 4-go marca.


Stan niepewności (21 lutego 2008)

Do blogu Warsztatów

Ewa Thompson, Rice University


Brak komentarzy: