sobota, 28 marca 2009

Internet, a kampanie polityczne. Barack Obama i…Howard Dean.

Co jakiś czas do Polski dochodzą informacje o nowinkach w politycznych kampaniach w Stanach Zjednoczonych. Fenomen kampanii internetowej Obamy jest co jakiś czas przypominany. Ale sięgnijmy do początku, a mianowicie do roku 2003/2004 to wtedy narodził się internet w polityce amerykańskie jako skuteczne narzędzie: zbierania funduszy i mobilizacji zwolenników.

Wszystko tak naprawdę zaczęło się od Howarda Deana – gubernatora stanu Vermont, który kandydował w prawyborach Partii Demokratycznej na prezydenta USA w 2003/2004. Udało mu się dzięki prowadzeniu kampanii w Internecie – uznanej wtedy za nowatorskie rozwiązanie zaistnieć na forum ogólnokrajowym. Jako pierwszy zainwestował w kampanię internetową w polityce na taką skalę.

Zgromadził na początku kampanii dzięki internetowi sporo funduszów, a także zorganizował swoich zwolenników. Królował w sondażach pod koniec 2003 roku. Wydawałoby się, że taki sukces (gromadzenie funduszy i zwolenników) i królowanie w sondażach to już pełnia sukcesu. I droga do białego domu stała otworem.

Jednak Howard Dean nie zdołał wygrać prawyborów w ramach Partii Demokratycznej. Internet to nie wszystko – może być tylko wsparciem. Howard Dean bardzo szybko się wycofał(Już po 3 prawyborach w dniu 18 lutego 2004 roku ogłosił swoją rezygnację). Zdecydowało kilka faktów:
1. Poglądy. Howard Dean miał najbardziej lewicowe poglądy wśród kandydatów partii demokratycznej. Był gubernatorem(w latach 1991 – 2003) najbardziej liberalnego stanu w USA, stanu Vermont.
2. Outsidera. Był nie akceptowany przez establishment partii demokratycznej. Baza partyjna tzw. Clintonowcy byli zwolennikami Johna Kerrego.
3. Niedoświadczony i nieprofesjonalny. Po pierwszych prawyborach Dean zachował się w Iowa dosyć „niekonwencjonalnie”, krzycząc entuzjastycznie do mikrofonu. Case "krzyk Deana" (the Dean Scream) został następnie nagłośniony przez media (do zobaczenia na youtube.com - http://www.youtube.com/watch?v=4XWLp1TNDXU), i incydent ten praktycznie zamknął jego szanse na zdobycie nominacji. Elity partyjne obu partii i media skreśliły Deana. Wkrótce uczynili to też wyborcy.

Na „pocieszenie” Howard Dean został wybrany w 2005 roku na szefa narodowego komitetu Partii Demokratycznej – teoretycznie szefa Partii Demokratycznej (w praktyce stanowisko w USA wydawałoby się niewiele znaczące – ale jednak był to ważny wybór jak się później okazało…dla Obamy)

Barack Obama dla Partii Demokratycznej narodził się w trakcie zamykającej prawybory prezydenckie 2003/2004 w ramach Partii Demokratycznej konwencji w Bostonie. Wygłosił tam płomienną mowę(będąc jeszcze senatorem stanowym – stanu Illinois).

Mowa wywołała entuzjastyczne reakcje. Została nagłośniona przez media i Obama stał się gwiazdą. Późniejszy wybór do Senatu USA był formalnością. Choć i tutaj wybrana z ponad 70% poparciem to był rekord w historii stanu Illinois.

Barack Obama w kampanii w 2007/2008 roku sięgnął po metody Howarda Deana i jeszcze je udoskonalił. Był także kandydatem podobnym do Howarda Deana:

1. Poglądy. Barack Obama też miał najbardziej lewicowe poglądy wśród poważnych kandydatów partii demokratycznej. Uznano go za niezwykle liberalnego Senatora. Jednak Ameryka 2008 roku nie była Ameryką 2004 roku. Poglądy Amerykanów wyraźnie przesunęły się w lewo.
2. Outsider. No cóż był nie akceptowany przez establishment partii demokratycznej. Baza partyjna tzw. Clintonowcy byli zwolennikami Hillary Clinton. Jest ponadto afro – amerykaninem.
3. Niedoświadczony i ….tutaj „nieprofesjonalny” wyraźnie nie pasowało. Był kandydującym senatorem I kadencji bez żadnego doświadczenia. Barack Obama to jednak tzw. złotousty.. Wszedł do elity USA, skończył Harward i był pierwszym czarnoskórym redaktorem prestiżowego „Harvard Law Review”. Od liberalnej elity USA wyróżniał go oczywiście kolor skóry. Jednak to było tematem tabu i jak pokazały wybory nie miało większego znaczenia dla wyborców. Największa afera w kampanii Obamy z udzialem Pastora Wrighta nie zyskała akceptacji Johna McCaina, a w ustach Hillary Clinton była niewiarygodna. To zasadnicza różnica z krzykiem Deana z 2004 roku – kiedy to cała elita polityczna USA zaatakowała Deana.

Barack Obama był podobny, ale jednak inny od Howarda Deana. Ameryka także była zdecydowanie inna. Wyraźnie bardziej lewicowa. Internet i prowadzona kampania pomógła, ale to postać Obamy wybiła to narzędzie na niespotykany poziom.

Jednak Barack Obama i tak mógł przegrać prawybory. Po Jego stronie stanął w 2008 roku jednak…Howard Dean. Upokorzony przez establishment partii demokratycznej w 2004 roku.

W 2 stanach Partia Demokratyczna przeprowadziła prawybory, ale nie zostały one oficjalnie uznane z uwagi na niezgodny z dekretacją Partii Demokratycznej terminarz ich przeprowadzenia(odbyły się w styczniu, bez zgody szefostwa Partii Demokratycznej). Dodajmy w ważnych stanach m.in. w Michigan i na Florydzie – gdzie można było wybrać łącznie ponad 350 delegatów. Gdzie co należy podkreślić zwyciężyła Hillary Clinton, a w powtórzonych prawyborach także by zwyciężyła jak pokazywały sondaże.

Zwolennikiem i promotorem takiej decyzji był…Howard Dean.

W końcu częściowo uznano te wybory. Ale w sposób niekorzystny dla Hillary Clinton. (http://www.youtube.com/watch?v=5Nt0Z89IXq0&feature=channel_page).

I mimo późniejszego wezwania Howarda Deana do powtórzenia prawyborów w Michigan i Florydzie, to jego wcześniejsza decyzja prawdopodobnie pogrzebała szanse Hillary Clinton w 2008 roku.

Jak zachowaliby się superdelegaci(800 delegatów z tzw. wolnym głosem – a więc głosujący najczęściej za większością partyjnych delegatów wybranych w czasie prawyborów) przy realnych wynikach prawyborów z Michigan i na Florydzie ?

Tego się już nigdy nie dowiemy.

wtorek, 20 stycznia 2009

Obama musi przywrócić godność zhańbionemu słowu „reforma”.

Dzień inauguracji Obamy to, jak podkreśla wielu komentatorów i komentatorek, moment, w którym świat oddycha z ulgą po ośmioletnich rządach Busha. To bez wątpienia prawda, ale zadanie stojące przed nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych jest dużo trudniejsze. Ostatecznie nic łatwiejszego, niż być lepszym prezydentem od Busha juniora. Wystarczy zmiana tonu. Prawdziwe wyzwanie, jakie stoi i dziś przed Obamą (i powód, dla którego udało mu się wzbudzić nadzieję tylu ludzi) to odwrócenie kierunku, w jakim prowadzili amerykańską i światową politykę jego poprzednicy: Reagan, Bush senior oraz Clinton.

Odwrócenie kierunku to coś więcej niż zmiana tonu. Zadanie, jakie stoi przed Obamą, to wprowadzenie reform, które będą działać jak zwrotnice. Niekoniecznie muszą one od razu radykalnie zmieniać stosunki społeczne czy gospodarcze. Chodzi jednak o to, by masy ludzi uzyskały coś, co zwiększy ich ekonomiczne bezpieczeństwo i da siły do dalszej walki o swoje prawa. I co nawet w przypadku zmiany władzy i ewentualnego, uchowaj Boże, powrotu Republikanów, będzie im trudno odebrać.

Po pierwsze: służba zdrowia dostępna dla wszystkich. To jedno z najtrudniejszych i najoczywistszych wyzwań stojących dziś przed nową administracją. Wprowadzeniu powszechnego ubezpieczenia medycznego muszą towarzyszyć przemyślane reformy społeczno-ekonomiczne, które przede wszystkim odwrócą błędy epoki Clintona. Priorytetem powinno być uregulowanie rozbrykanych rynków i odwołanie niesławnej ustawy Personal Responsibility Act z 1996 r., która wypchnęła miliony Amerykanek i Amerykanów na rynek junk job, znany nam z książki Barbary Ehrenreich Za grosze. (Afrykańskie korzenie nowego prezydenta dają nadzieję, że o dostępności opieki zdrowotnej i osiągnięć nowoczesnej medycyny będzie myśleć także w skali globalnej. To jednak wymagałoby zmiany polityki patentowej i konfrontacji z koncernami farmaceutycznymi. Na pewno nie jest to zadanie na pierwszą kadencję.)

Po drugie: koniec tyranii lobby naftowego. Ropa naftowa to dziś źródło niesprawiedliwej władzy zarówno wewnątrz Stanów Zjednoczonych, jak i na skalę globalną. Złoża ropy są przyczyną wojen i dają ekonomiczne podstawy dyktaturom takim jak reżim szacha czy dzisiejsza tyrania w Arabii Saudyjskiej. Sytuacje, gdy dochody ze złóż ropy są dzielone w miarę sprawiedliwie (jak w Iranie po rewolucji czy w chavezowskiej Wenezueli), są raczej wyjątkiem niż regułą. Dlatego poważne inwestycje w badania naukowe nad technologiami energooszczędnymi (negawaty) i odnawialnymi źródłami energii oraz w odpowiednie sektory gospodarki to nie tylko kwestia odpowiedzialności za planetę, ale też jeden z ekonomicznych warunków stabilności międzynarodowej i demokracji.

Po trzecie: nowa polityka międzynarodowa. Wbrew powtarzanym przez niektórych opiniom, Obama jest do tego dobrze przygotowany. Jego wypowiedzi na temat NAFTA – którą chce zachować, ale przy wprowadzeniu do porozumienia standardów socjalnych i ekologicznych – świadczą, że rozumie, jak może wyglądać skuteczna lewicowa polityka wobec globalizacji. Równie ważna jest zapowiedź powrotu do wielostronnych rozmów pokojowych na Bliskim Wschodzie z udziałem m.in. Syrii i Iranu. (Niepowodzenie palestyńsko-izraelskich rokowań prowadzonych pod koniec epoki Clintona i przez okres urzędowania Busha wiązało się przede wszystkim właśnie z ich ograniczonym, izraelsko-palestyńskim charakterem.)

Niektórzy z nas pamiętają nadzieje, towarzyszące pierwszym miesiącom urzędowania Billa Clintona. Sztandarowe projekty nowej administracji – reforma ubezpieczeń medycznych i równouprawnienie lesbijek i gejów w armii – zakończyły się fiaskiem. Prawdą jest, że druga kadencja Clintona została przez prawicę zatopiona w aferze rozporkowej, co znacząco utrudniło mu pozostawienie po sobie jakiejś dobrej spuścizny. Ale nie tłumaczy to, dlaczego pozostawił spuściznę złą, by wspomnieć choćby zderegulowane rynki, niesprawiedliwe wobec krajów rozwijających się porozumienia handlowe i miliony „śmieciowych” miejsc pracy w USA. Czy można więc liczyć na to, że rządy Obamy skończą się lepiej?

Warunkiem sukcesu Obamy nie jest dziś powodzenie takiego czy innego konkretnego projektu, lecz przywrócenie godności zhańbionemu słowu „reforma”. Przez długie dziesięciolecia kolejne reformy oznaczały kolejne osiągnięcia świata pracy i ruchów społecznych, były zdobyczami w walce o lepszy świat i godne warunki życia. Mniej więcej trzydzieści lat temu słowo reforma zatraciło swój sens i zaczęło oznaczać politykę, która odziera ludzi z godności, zmniejsza ich bezpieczeństwo, powoduje wzrost nierówności społecznych i upadek społecznej solidarności. (W Polsce zwieńczeniem takiego rozumienia reform stała się polityka rządu Buzka.) Prawdziwe wyzwanie polega dziś na tym, by reformy znowu zaczęły oznaczać postęp. To jest ta minimalna zmiana, od której zależy powodzenie wszystkich pozostałych.

Adam Ostolski w ramach projektu Ameryka Wybiera

sobota, 17 stycznia 2009

Jaka jest Ameryka czasów Baraka Obamy?

Czterdziesty czwarty - kultura, religia, polityka
Jaka jest Ameryka czasów Baraka Obamy?
20 stycznia, godz. 18:00, redakcja Res Publiki Nowej

Zapraszamy na debatę Res Publiki w dniu zaprzysiężenia 44. prezydenta USA

Stanisław Burdziej
doktor socjologii (UMK Toruń), amerykanista (Uniwersytet w Heidelbergu)
Karolina Krasuska
amerykanistka, członkini zespołu Krytyki Politycznej
Paweł Marczewski
socjolog i historyk idei, członek redakcji Przeglądu Politycznego, współpracownik Tygodnika Europa
PROWADZENIE
Wojciech Przybylski
wydawca RPN

W programie: transmisja z zaprzysiężenia oraz prezentacja filmów dokumentujących erę Busha – Andrzej Kozicki (Warsztaty Analiz Socjologicznych)

Gościnnie: Podsumowanie projektu Ameryka Wybiera