Dzień inauguracji Obamy to, jak podkreśla wielu komentatorów i komentatorek, moment, w którym świat oddycha z ulgą po ośmioletnich rządach Busha. To bez wątpienia prawda, ale zadanie stojące przed nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych jest dużo trudniejsze. Ostatecznie nic łatwiejszego, niż być lepszym prezydentem od Busha juniora. Wystarczy zmiana tonu. Prawdziwe wyzwanie, jakie stoi i dziś przed Obamą (i powód, dla którego udało mu się wzbudzić nadzieję tylu ludzi) to odwrócenie kierunku, w jakim prowadzili amerykańską i światową politykę jego poprzednicy: Reagan, Bush senior oraz Clinton.
Odwrócenie kierunku to coś więcej niż zmiana tonu. Zadanie, jakie stoi przed Obamą, to wprowadzenie reform, które będą działać jak zwrotnice. Niekoniecznie muszą one od razu radykalnie zmieniać stosunki społeczne czy gospodarcze. Chodzi jednak o to, by masy ludzi uzyskały coś, co zwiększy ich ekonomiczne bezpieczeństwo i da siły do dalszej walki o swoje prawa. I co nawet w przypadku zmiany władzy i ewentualnego, uchowaj Boże, powrotu Republikanów, będzie im trudno odebrać.
Po pierwsze: służba zdrowia dostępna dla wszystkich. To jedno z najtrudniejszych i najoczywistszych wyzwań stojących dziś przed nową administracją. Wprowadzeniu powszechnego ubezpieczenia medycznego muszą towarzyszyć przemyślane reformy społeczno-ekonomiczne, które przede wszystkim odwrócą błędy epoki Clintona. Priorytetem powinno być uregulowanie rozbrykanych rynków i odwołanie niesławnej ustawy Personal Responsibility Act z 1996 r., która wypchnęła miliony Amerykanek i Amerykanów na rynek junk job, znany nam z książki Barbary Ehrenreich Za grosze. (Afrykańskie korzenie nowego prezydenta dają nadzieję, że o dostępności opieki zdrowotnej i osiągnięć nowoczesnej medycyny będzie myśleć także w skali globalnej. To jednak wymagałoby zmiany polityki patentowej i konfrontacji z koncernami farmaceutycznymi. Na pewno nie jest to zadanie na pierwszą kadencję.)
Po drugie: koniec tyranii lobby naftowego. Ropa naftowa to dziś źródło niesprawiedliwej władzy zarówno wewnątrz Stanów Zjednoczonych, jak i na skalę globalną. Złoża ropy są przyczyną wojen i dają ekonomiczne podstawy dyktaturom takim jak reżim szacha czy dzisiejsza tyrania w Arabii Saudyjskiej. Sytuacje, gdy dochody ze złóż ropy są dzielone w miarę sprawiedliwie (jak w Iranie po rewolucji czy w chavezowskiej Wenezueli), są raczej wyjątkiem niż regułą. Dlatego poważne inwestycje w badania naukowe nad technologiami energooszczędnymi (negawaty) i odnawialnymi źródłami energii oraz w odpowiednie sektory gospodarki to nie tylko kwestia odpowiedzialności za planetę, ale też jeden z ekonomicznych warunków stabilności międzynarodowej i demokracji.
Po trzecie: nowa polityka międzynarodowa. Wbrew powtarzanym przez niektórych opiniom, Obama jest do tego dobrze przygotowany. Jego wypowiedzi na temat NAFTA – którą chce zachować, ale przy wprowadzeniu do porozumienia standardów socjalnych i ekologicznych – świadczą, że rozumie, jak może wyglądać skuteczna lewicowa polityka wobec globalizacji. Równie ważna jest zapowiedź powrotu do wielostronnych rozmów pokojowych na Bliskim Wschodzie z udziałem m.in. Syrii i Iranu. (Niepowodzenie palestyńsko-izraelskich rokowań prowadzonych pod koniec epoki Clintona i przez okres urzędowania Busha wiązało się przede wszystkim właśnie z ich ograniczonym, izraelsko-palestyńskim charakterem.)
Niektórzy z nas pamiętają nadzieje, towarzyszące pierwszym miesiącom urzędowania Billa Clintona. Sztandarowe projekty nowej administracji – reforma ubezpieczeń medycznych i równouprawnienie lesbijek i gejów w armii – zakończyły się fiaskiem. Prawdą jest, że druga kadencja Clintona została przez prawicę zatopiona w aferze rozporkowej, co znacząco utrudniło mu pozostawienie po sobie jakiejś dobrej spuścizny. Ale nie tłumaczy to, dlaczego pozostawił spuściznę złą, by wspomnieć choćby zderegulowane rynki, niesprawiedliwe wobec krajów rozwijających się porozumienia handlowe i miliony „śmieciowych” miejsc pracy w USA. Czy można więc liczyć na to, że rządy Obamy skończą się lepiej?
Warunkiem sukcesu Obamy nie jest dziś powodzenie takiego czy innego konkretnego projektu, lecz przywrócenie godności zhańbionemu słowu „reforma”. Przez długie dziesięciolecia kolejne reformy oznaczały kolejne osiągnięcia świata pracy i ruchów społecznych, były zdobyczami w walce o lepszy świat i godne warunki życia. Mniej więcej trzydzieści lat temu słowo reforma zatraciło swój sens i zaczęło oznaczać politykę, która odziera ludzi z godności, zmniejsza ich bezpieczeństwo, powoduje wzrost nierówności społecznych i upadek społecznej solidarności. (W Polsce zwieńczeniem takiego rozumienia reform stała się polityka rządu Buzka.) Prawdziwe wyzwanie polega dziś na tym, by reformy znowu zaczęły oznaczać postęp. To jest ta minimalna zmiana, od której zależy powodzenie wszystkich pozostałych.
Adam Ostolski w ramach projektu Ameryka Wybiera
wtorek, 20 stycznia 2009
Obama musi przywrócić godność zhańbionemu słowu „reforma”.
Etykiety:
Adam Ostoski,
Ameryka Wybiera
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz