Bój kontra spokój
David Brooks. 6 maja 2008
Tłum. Marta Banaszak
Życie jest krótkie – za to kampanie – długie. Podczas nich każdy kandydat
przeżywa momenty chwały i porażki. Jednakże, to co naprawdę ma
znaczenie, to coś głębszego niż pasmo wzlotów i upadków – mianowicie,
pewne podstawowe zasady. Te zasady rządzące wyścigiem Obamy i Clinton
były doskonale widoczne podczas niedzielnego poranku [w sieci telewizyjnej ABC].
W politycznym talkshow „This Week", prowadzonym przez George'a
Stephanopoulosa, Hillary Clinton wcieliła się w rolę pierwszego Rambo
Demokratów. Kampania Clinton wydaje się dążyć do sprowadzenia całego
wyścigu wyborczego do jednej rzeczy: rzekomej konieczności nadgonienia standardom męskości. I tak, wszystko co robi Clinton skupione jest na
ferowaniu wyroków, walce i dominacji samców alfa.
W trakcie programu, gdy już padło kilka pytań, Clinton podniosła się
nagle ze swego krzesła, wznosząc się złowieszczo nad Stephanopoulosem.
Wrażenie, które można było odnieść oglądając wybryk Clinton, da się porównać
do przypatrywania się, jak ktoś w ciemnej uliczce dostaje szturchańca
od swojego szkolnego wychowawcy. Ameryka nie widziała tak bezczelnego, średniowiecznego pokazu próby fizycznego zastraszenia, odkąd Al Gore potowarzyszył
George'owi Bushowi w spacerze po scenie, na której odbywała się debata [kampania prezydencka 2000].
Jej próba zdominowania show była jednak niczym, w porównaniu z jej
próbą zdominowania prawdy. Przez pierwsze 30 minut, nie wymówiła ani
jednego szczerego, uczciwego słowa, włączając w to, jak powiedziałaby
Mary McCarthy, „and" (ang. oraz/i) oraz „the" [przedimek określony w
jęz. angielskim].
Clinton zachwalała swoje fikcyjne „wakacje od podatku paliwowego" i
powtórzyła próbę oskarżenia outsourcingu i Nafty o utraty pracy w
Indianie . Gdy Stephanopoulos poprosił ją, by wymieniła choć jednego
ekonomistę, który uważa, że plan wakacji od podatku paliwowego byłby
skuteczny, córa Wellesleya i Yale wykorzystała to jako szansę, by
porozstawiać kogo trzeba po kątach, kwitując „Nie zamierzam składać
swego losu w ręce ekonomistów".
Gdy Stephanopoulos zwrócil uwagę, iż Paul Krugman, dziennikarz
„Timesa", rozbudził obawy co do powodzenia tego planu, Clinton
powiązała Krugmana razem z administracją Busha i powiedziała, że nie
będzie czerpała rad od osób, które były odpowiedzialne za ostatnie
siedem lat.
To była bezwstydna manipulacja, a do tego, bezwstydna celowo. Clinton
zasygnalizowała, że nie zamierza ani trochę ustąpić potężnej
konspiracji elit. Nie czuła się także winna, ignorując dowody.
Pragnęła je stratować, obedrzeć ze skóry i pozostawić w formie
trzęsącej się na ziemi galarety. Zamierzała dopełnić pierwotnego
obowiązku samca alfa, pomagając własnemu stadu.
Zupełnie inny klimat wytworzył Barack Obama, w „Meet the Press" [kolejny poranny program publicystyczny sieci NBC]. Jego kampania przez ostatnie miesiące znajdowała się w strefie ciszy. Nigdy nie udało mu się wyjaśnić, jak miałby właściwie przekształcić politykę, a jego konwencjonalne treści zaczęły przyćmiewać jego niekonwencjonalny styl.
Niemniej jednak, jak ukazał to w niedzielę wyraźny kontrast, Obama nadal zachowuje swe ludzkie oblicze. W dalszym ciągu wydaje się powracać do
pewnego rodzaju strefy normalności, gdzie zamieszkuje jego własna
refleksja. Nie był do końca szczery, gdy odpowiadał na pytania
dotyczące Wielebnego Jeremiah Wrighta, ale pewna wewnętrzna balustrada
powstrzymuje go przed zbytnim oddaleniem się od prawdy. Pełen namysłu
oraz skłonny do dialogu, nie wygląda na człowieka, który posiada
kluczową cechę Clinton: automatyczne zakładanie, że krytycy są zawsze
w błędzie.
Obama wciąż utrzymuje swój dar homeostazy, zdolności powrotu do
emocjonalnej równowagi i spokoju, nawet pośród histerii. Jego
zadziwiające opanowanie zostało odebrane jako słabość w boju z
Clinton, ale stanowi również sedno jego obietnicy na zmianę polityki.
Poprzysiągł on bowiem złagodzić nienawiść oraz uleczyć podziały.
To właśnie ten kontrast pomiędzy bojem i spokojem charakteryzuje
wyścig Demokratów. Clinton w swym rozumowaniu przyjmuje implicite, iż
polityka to z natury perfidny interes. Ludzka natura, jak stwierdziła
Clinton w niedzielę, pokazuje, że postęp przychodzi jedynie poprzez
podbój. Lepiej więc wybierzcie lidera, który umie poniżać. Lepiej
wybierzcie kogoś, kto daje sobie prawo do brutalnego postępowania.
Kampania Obamy wyrasta z długiej tradycji reformatorskiej. W swym rozumowaniu, Obama z kolei przyjmuje implicite pogląd, że polityka nie musi tak
wyglądać. Nieszczerość i brutalność nie są nieuniknione – przeciwnie,
stanowią przeszkodę. Przyjaciel i zwolennik Obamy Cass Sunstein opisał
ideały Obamy w „Nowej Republice" („The New Republic”): „Obama wierzy, że
prawdziwa zmiana wymaga zazwyczaj konsensusu, uczenia się i
dostosowania się.".
Powyższe poglądy uważa się w obozie Clinton za naiwne bzdury.
Kwestie poruszane w kampanii wciąż się zmieniają, jednak ten sam wątek przewija się przez cały wyścig. Jedni wierzą w czystą siłę argumentów władzy,
drudzy w siłę komunikacji.
Wszyscy oni są natomiast niedoskonałymi głosicielami swych credo.
Clinton pomstuje na „groszorobów z Wall Street", ale jej strategie
polityczne często zaczerpnięte są ze skrzydła partii pochodzącego
właśnie z Wall Street. Obama mówi o postpartyjnym kompromisie w ogóle,
ale rzadko w szczególe.
Mimo to, pośród prezydenckiej burzy, podstawowy światopogląd kandydatów
będzie kształtował ich przyszłą prezydenturę. Obama - instynktownie
konwersacyjny, mobilizujący społeczeństwo. Clinton, jak sama to ujęła,
będzie walczyć i walczyć. Jeżeli zaś zostanie wybrana, posiądzie
wystarczająca władzę, aby przekształcić swą Hobbesowską wizję walki w niemiłosierną rzeczywistość.
wtorek, 27 maja 2008
Bój kontra spokój. tłum. Marta Banaszak.
Etykiety:
Marta Banaszak
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz