Długo zastanawiałam się, co mogłoby znaleźć się w artykule pod tym tytułem. Temat jest bowiem interesujący, choć nieoczywisty. Kandydaci na prezydenta USA, jeśli już muszą mówić o polityce zagranicznej, ograniczają się do kwestii Iraku, Iranu (tu czasem pojawia się problem tarczy antyrakietowej) i Afganistanu, napomkną o Rosji, wspomną coś o Chinach i prawach człowieka, jednak milczą lub zgrabnie omijają temat Europy. Dlatego przewidywanie tego, co nastąpi po 9 listopada w bilateralnych stosunkach dwóch gigantów jest trudne, ale i fascynujące zarazem. Pozwala puścić wodze fantazji i napisać wszystko, co podpowiada serce. Ale w polityce nie chodzi o fantazję, tylko o fakty. Obamie i McCainowi brakuje całościowej, spójnej wizji relacji Waszyngtonu ze starszą siostrą. O ile można, poprzez poszczególne wypowiedzi senatorów, antycypować ogólną strategię międzynarodowych kontaktów Ameryki po wyborach, o tyle szczegółowa strategia wobec Europy całkowicie rozmywa się wśród nieciekawych wystąpień i sztucznych uśmiechów.
Owszem, Europa sama zmaga się z problemem określania priorytetów polityki zagranicznej. W Unii Europejskiej wypływa to oczywiście z braku zreformowanych, nowoczesnych i reaktywnych struktur instytucjonalnych oraz kwestii związanych z tożsamością na siłę tworzonej wspólnoty, w innych częściach kontynentu jest to sprawa gospodarczych i politycznych problemów oraz kulturowego rozdarcia między Wschodem a Zachodem. Europejscy przywódcy, pochłonięci wewnętrznymi trudnościami z rosnącą inflacją i spadającym tempem wzrostu gospodarczego na czele, zdają się nie zauważać przemian politycznych, które zachodzą poza granicami ich krajów (tudzież UE).
W takich chwilach słabości, narodowe egoizmy biorą górę, to nic nadzwyczajnego. Interes państwa jest przecież najważniejszy. Jednak brak planów co do wzajemnych relacji Europa- Ameryka powinien niepokoić. Jeśli USA pozostaną bez pomysłu na bilateralne stosunki ze Starym Kontynentem, może to oznaczać powtórkę (a właściwie kontynuację) fatalnej, drugiej kadencji Georga W. Busha, gdzie europejscy partnerzy rzadko byli pytani o zdanie przy podejmowaniu przez Stany Zjednoczone kluczowych decyzji dotyczących stosunków międzynarodowych. Taka sytuacja byłaby sama w sobie upokorzeniem dla Demokraty, a i dla Republikanina, zwłaszcza takiego, który odcina się od ścisłych związków z obecną administracją Białego Domu, stałaby się niezbyt komfortowym narzuceniem. Wówczas też zapowiadana przez obu pretendentów do fotela prezydenta „zmiana” w polityce zagranicznej (przynajmniej wobec Starego Kontynentu) stanęłaby pod znakiem zapytania.
Ktokolwiek wygra listopadowe wybory będzie musiał zawalczyć o, coraz bardziej rozczarowaną i nieufną wobec USA, Europę. Tylko jak to zrobi? Barack Obama zapowiada więcej dialogu w dyplomacji a mniej siły i nacisków. Jeszcze niedawno był gotów usiąść do rozmów z Iranem bez żadnych warunków wstępnych. Do tej pory nie wiem czy był to wyraz skrajnego idealizmu, niezrozumiałej wiary we własne siły czy zwykłej naiwności. Senator z Arizony przekonuje natomiast, iż to potęga militarna i siła w stosunkach międzynarodowych jest najważniejszym i bynajmniej nie przebrzmiałym narzędziem polityki zagranicznej państwa. Za te poglądy znajduje się pod ciągłym ostrzałem krytyki. A jaki wniosek płynie dla Europy? Z pewnością taki, że można liczyć na zmianę stanowiska USA wobec Rosji. Wiadomo, że John McCain nie zamierza popełnić błędu poprzednika i nie będzie zaglądać Miedwiediewowi w duszę. Tym bardziej, że musiałby się mocno schylać... Zapowiada zaostrzenie polityki wobec Rosji. Popiera także budowę tarczy antyrakietowej, która jest solą w oku Kremla. Barack Obama z kolei, raczej przeciwnik tarczy, zapewne z chęcią usiądzie do stołu i porozmawia z moskiewskimi przywódcami (w Rosji właściwie mamy obecnie swoistą kolegialną władzę prezydenta i premiera). A Europa nadal będzie się sama zmagać z ostrą polityką (a może jedynie retoryką?) Moskwy.
Jeśli chodzi o politykę wobec całego kontynentu, Europa może liczyć na ograniczone zainteresowanie Stanów Zjednoczonych. Po Obamie oczekuje się próby prowadzenia wielostronnej dyplomacji i konsultacji. Oznacza to zerwanie z neokonserwatywnym unilateralizmem. Jestem jednak sceptyczna co do tego pomysłu, bowiem Stary Kontynent znajduje się obecnie w dyplomatycznym zastoju, nie jest w stanie podejmować wspólnych działań, a wypracowywanie jednego stanowiska, jeśli w ogóle się udaje, przychodzi z wielkim trudem. Sam pomysł Obamy, żeby otworzyć się na dialog z Europą nie jest zły, ale może okazać się nieefektywny z powodów niezależnych od niego. Pomysł McCaina jest zgoła inny. To coś z pogranicza uni i multilateralizmu. Jak przewidują analitycy, republikański prezydent zechce swoją pozycję w Europie zbudować wokół jednego, silnego, budzącego zaufanie partnera. Czarnym koniem okazuje się być państwo niemieckie, choć to wcale nie jest zaskoczenie, biorąc pod uwagę potencjał gospodarczy, znaczenie na arenie międzynarodowej i powiązania militarne. Tak prowadzona polityka amerykańska może doprowadzić do pogłębienia się rozbieżności wewnątrz europejskiej wspólnoty, wbijając klin między solidarność Unii Europejskiej a maksymalizację narodowych interesów. A to z pewnością nie przyniesie korzyści Europie.
Powyższe rozważania nie napawają mnie optymizmem, podobnie jak cała sytuacja wyborcza w Ameryce. Jak widać ani Demokraci, ani Republikanie nie mają skutecznego i pewnego „pomysłu na” Europę. A przecież wypracowanie nowego mechanizmu współpracy po obu stronach Atlantyku nie przyjdzie tak łatwo i szybko, ponieważ wymaga pogłębionych analiz, doświadczenia, którego brak Obamie oraz otwartości, której nie posiada McCain. A przecież te trzy warunki są ze sobą połączone na zasadzie koniunkcji, muszą zajść jednocześnie wszystkie. Nie zachodzą. Obawiam się zatem, że może nie dojść do spodziewanej „zmiany” w polityce USA wobec Europy. Czyżby oznaczało to, że przez kolejna kadencję będziemy w sytuacji, że dwa tak mocno powiązane historycznie, kulturowo i militarnie kontynenty będą zachowywać się względem siebie obojętnie i samolubnie, na zasadzie „każdy sobie rzepkę skrobie”?
Pozostaje mi wierzyć, że w zderzeniu z rzeczywistością moja fantazja okaże się jedynie majaczeniem rozhisteryzowanej kobiety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz