Wybory prezydenckie w USA wzbudzają różne emocje wśród nie- Amerykanów. Są to emocje skrajne, począwszy od zupełnej obojętności poprzez zainteresowanie tym, w jakim kostiumie wystąpiła Hilary lub jak pięknie mówił Obama w Pensylwanii, po faktyczne zaangażowanie w sprawy, które rozstrzygają się za Atlantykiem. Przeciętny Europejczyk nie interesuje się całą tą szopką z prawyborami, podniosłymi przemowami, trikami marketingowymi itd. Dla przeciętnego Europejczyka niewiele się zmieni po listopadzie 2008. Wszak Stany Zjednoczone jakie są każdy widzi. Jednak jest to myślenie krótkodystansowca, który nie rozumie, że pozycja państwa, jego stabilność i zdolność funkcjonowania podlega rozmaitym procesom, przekształcającym jego położenie i wymagającym ciągłych zabiegów o zachowanie w miarę zrównoważonego poziomu zmian. Przed takim uproszczonym podejściem do wyborów w Ameryce przestrzegam.
To, kto zdobędzie fotel prezydenta w USA zdeterminuje politykę tego mocarstwa i w dużym stopniu wpłynie na tendencje w dyplomacji innych państw. Nawet nieznaczna zmiana amerykańskiego kursu będzie miała swój oddźwięk na arenie międzynarodowej. Na pół roku przed wyborami, zarówno kandydaci Demokratów jak i John McCain zapowiadają nowy porządek po zakończeniu ery Busha. Niestety, jest on bardzo niewyraźny i trudno powiedzieć, na czym ogłaszana zmiana miałaby polegać. Z jednej strony trudno się dziwić, że w kampanii wyborczej słychać mało konkretów, zwłaszcza jeśli chodzi o politykę międzynarodową. Tematy te są bowiem mało medialne, nieciekawe dla wyborców i trudne, a próżno się spodziewać po dwóch nieopierzonych Demokratach i doświadczonym, ale zbyt zapamiętałym w swoich sądach Republikaninie, że będą ryzykować merytoryczne dyskusje o wojnie w Iraku czy stosunkach transatlantyckich, by zyskać poparcie. Z drugiej zaś strony Stany Zjednoczone, jako jedno z najpotężniejszych państw świata, musi ponownie zacząć prowadzić jasną, transparentną politykę międzynarodową. Wyraźnie wyznaczyć priorytety. Tego brakowało za czasów Busha, zwłaszcza po upadku wiarygodności oficjalnych przyczyn postępowania Białego Domu. Interwencja w Afganistanie, mająca na celu wyzwolenie lokalnej ludności od reżimu Talibów, klęska wojny w Iraku, projekt tarczy antyrakietowej będący zarzewiem konfliktu z Rosją, ostry kurs wobec Korei Północnej, to wszystko zostało wytłumaczone wątłymi i niezrozumiałymi frazesami o konieczności ochrony świata przed państwami zbójeckimi i wojną z terroryzmem.
Bush pokazał światu, że hegemonia USA nie jest wieczna. Należy przyznać, że jej upadek nie jest jedynie winą administracji z Waszyngtonu, choć z pewnością popełnione od 2001 roku błędy przyspieszyły ten proces. Zbigniew Brzeziński pod koniec lat dziewięćdziesiątych w swojej książce pt. „Wielka szachownica” przekonywał, że utrzymanie pozycji przez Amerykę jest uzależnione od jej zdolności wypracowania mechanizmu współpracy ze Wspólnotami Europejskimi, Rosją i Chinami, który umożliwiłby stworzenie osi wzajemnych kontaktów, będąc jednocześnie alternatywą dla rywalizacji. Po kilku latach rządów Busha, profesor zdaje się być zawiedziony tym, co udało się osiągnąć, a raczej tym, co stracono. Twierdzi, że utracone przekonanie o amerykańskiej hegemonii trudno będzie odbudować. I tym trudniej będzie stworzyć trwały system współdziałania.
Odbudowa autorytetu Ameryki będzie najpoważniejszym zadaniem dla nowego przywódcy. A potencjalni przywódcy zdają się nie zdawać sobie sprawy z powagi sytuacji. Patrząc w programy wyborcze kandydatów i na ich przeszłość polityczną, trudno nie odnieść wrażenia, że tylko John McCain orientuje się w tym, co dzieje się na świecie. Jego wyraziste poglądy na temat stosunków z Rosją czy wojny w Iraku bynajmniej jednak nie przysparzają mu zwolenników. Jest on Republikaninem, członkiem senackiej Komisji Sił Zbrojnych, zdecydowanie opowiada się za militarnymi metodami rozwiązywania konfliktów. Trudno się spodziewać, że dzięki takim przekonaniom porwie miliony zmęczonych wojną i porażkami Amerykanów. Demokraci z kolei bardzo mało uwagi poświęcają polityce zagranicznej. W swoich wystąpieniach ograniczają się jedynie do sloganów o wycofaniu się z Iraku i o konieczności rozwiązania kwestii imigrantów. Takie pomysły w perspektywie czteroletnich rządów któregoś z trojga kandydatów nie wróży pomyślności Stanom Zjednoczonym. Z jednej strony mamy bowiem McCaina z jego „militarystycznymi” przekonaniami, z drugiej słabo zorientowanych i niekonsekwentnych Demokratów, serwujących za to socjotechniczne shows sprytnie grające na uczuciach podatnych na manipulację Amerykanów.
Francis Fukuyama napisał kilka lat temu ciekawą książkę, której tytuł świetnie pasuje do obecnej, wyborczej sytuacji w USA- „Ameryka na rozdrożu”. Jednak sugerowałoby to, że obywatele Stanów Zjednoczonych mogą postawić na jedną lub drugą opcję jakiejś polityki. Niestety, wybory 2008 to w każdym przypadku będzie obranie drogi niepewnej, niewyraźnej, pełnej zakrętów i o nieznanym zakończeniu. Erozja amerykańskiej hegemonii (jak to zjawisko określa Le Monde Diplomatique) będzie procesem, któremu koniec mógłby położyć jedynie zdeterminowany, nie przejmujący się opinią publiczną polityk, posiadający doświadczenie i obdarzony realistyczną wizją Ameryki za kilka lub kilkanaście lat. Takiego polityka nie widać na horyzoncie wyborów. A przecież potęga amerykańska nie powstanie niczym Feniks z popiołów. Potrzebuje ona za to zastrzyku energii, pomysłów i otwartości. Kto dzisiaj może wskazać kandydata będącego w stanie w ten sposób poprowadzić Amerykę?
niedziela, 30 marca 2008
American dream. Małgorzata Jastrzębska
Etykiety:
Małgorzata Jastrzębska
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz