środa, 26 marca 2008

Przemówienie człowieka myślącego. tłum. Marta Banaszak.

Pomyślałam sobie, że przemówienie Obamy było donośne, przemyślane i znaczące. W pięknym stylu, było to przemówienie przy którym się myśli, nie zaś klaszcze. Jasnym było, że tego właśnie chciał Obama, i że było to czymś wyjątkowym.

Opisywane przemówienie wydawało mi się tak szczere, jak tylko mogło być w przypadku człowieka o pozycji Obamy, w ramach pewnych granic stwarzanych przez politykę. Samo w sobie stanowiło znaczący wkład – czas pokaże, czy okaże się on sukcesem. Gildia pyszałków, dumny członek począwszy od 2000 r., pochwalił przemówienie, ale największym dowodem szacunku do niego był fakt, iż reakcją wiadomości nadawanych przez stacje kablowe była nie drwina czy zblazowanie wtajemniczonych kręgów, lecz namysł. Podjęto dyskusję - myśliciele lewicy i prawicy, czarni i biali zaczęli rozmyślać na temat sposobu, w jaki doświadczają „rasę” w Stanach Zjednoczonych. Było to naprawdę niesamowite. Pomyślałam sobie: Go America, go, go.

Wiecie, co powiedział Pan Obama. Wielebny Jeremiah Wright się mylił. Jego kazania „podburzały” oraz „umniejszały zarówno wielkość jak i dobroć naszego narodu”. Obama przyznał, iż gdyby wszystko co wiedział o Panu Wright sprowadzałoby się do tego, co zobaczył na YouTubie, też by go nie lubił. Jednakże, przez 20 lat znał go jako człowieka, który uczył go wiary chrześcijańskiej, pomagał biednym, służył w marynarce oraz przywodził społeczności pomagającej biednym, potrzebującym i chorym. „Mimo swych niedoskonałości, było on dla mnie jak ktoś z mojej rodziny”. Obama stwierdził, iż nie zamierza wyrzec się ich przyjaźni.

Co najbardziej istotne, Pan Obama zapewnił, iż rasa w Ameryce to pokoleniowa opowieść. Pierworodny grzech niewolnictwa pozostaje faktem, ale postęp jaki dokonał się na przestrzeni ostatnich 50 lat oznacza, iż każde pokolenie inaczej doświadcza „rasę”. Starsi czarnoskórzy Amerykanie, jak Pan Wright, pamiętają Jima Crowa, a wspomnienie te zniekształciło ich światopogląd. Niektórzy wtedy się podnieśli, niektórzy nie – w tym drugim przypadku, „dziedzictwo klęski” zniekształcało kolejne pokolenia. Rezultat? Destrukcyjny gniew, który jest czasem „wykorzystywany przez polityków” i który powstrzymuje Afro-Amerykanów „przed uczciwym spojrzeniem na naszą własną skomplikowaną kondycję.” Jednak „podobny gniew istnieje wśród segmentów białej społeczności”. Obama mówił o białych klasy robotniczej i klasy średniej, których „doświadczenie to doświadczenie imigrantów” i którzy zaczęli od zera. „Jeśli o nich chodzi, to zbudowali wszystko własnoręcznie, nikt im niczego nie dał”. „A wiec, jeśli mówi się im, aby przez całe miasto dowozili busem dzieci do szkoły”, gdy słyszą, iż ktoś dostaje przywileje, których oni nigdy nie mieli, oraz gdy mówi się im, iż ich „lęki dotyczące przestępczości w miejskim sąsiedztwie są w pewien sposób uprzedzone”, również odczuwają złość.

Ot i cała prawda. A my nie przywykliśmy do szczerych figur politycznych, i to wypowiadanych w ten sposób, na forum publicznym. Za to właśnie należy się Obamie duże uznanie. Prawdą jest również, iż grupy białych, do których Obama się odniósł – grupy etniczne, klasa średnia – to ni mniej ni więcej ci wyborcy, których potrzebuje przeciągnąć na swoją stronę w Pensylwanii. Było to sprytne zagranie strategicznie. Jest jednak jeszcze jeden fakt - Obama miał okazję przeżyć na własnej skórze czasy desegregacyjnego przewozu szkolnymi busami [praktyka stosowana w USA w latach 70 i 80, mająca na celu znieść segregację rasową w amerykańskich szkołach, poprzez przypisywanie i transport dzieci do wybranych szkół, w taki sposób, aby przełamać dyskryminacyjną organizację szkół oraz podział na dzielnice]. Jego wspomnienia z tamtych lat wciąż wywołują łzy. Tym bardziej ucieszyło mnie, iż przyznał, że polityka przewozu dzieci do szkół była odbierana przez białą klasę pracującą jako jawna niesprawiedliwość. Kolejny krok: przyznanie, iż była to niesprawiedliwość, kropka.

***

Pierwotna retoryczna zaleta tej mowy może być opisana przez dwa słowa – endemiczny i Faulkner. „Endemiczny” należy do takiego gatunku słów, którego doradcy polityczni nie pozwalają używać politykom, ponieważ 72% Amerykanów ich nie rozumie. Ta strategia „najmniejszego wspólnego mianownika”, właściwa niezbyt rozważnemu prowadzeniu wyborów, już od dawna degraduje amerykański dyskurs. Gdy Obama powiedział, że Pan Wright niesłusznie propagował „pogląd, jakoby rasizm białych był zjawiskiem endemicznym”, każdy go zrozumiał. Ponieważ „oni” nie są tak naprawdę głupi. Jeżeli zaś chodzi o Faulknera – no cóż, amerykański polityk zacytował Williama Faulknera: „Przeszłość nie jest martwa i pogrzebana. Właściwie to nie jest nawet przeszłość”. To jest dopiero myśl, ciekawa w istocie, co oznacza, że większość współczesnych polityków nigdy by się takimi przemyśleniami nie podzieliło.

W swym przemówieniu Obama założył, iż ma do czynienia z inteligentną publicznością. Był to komplement, i podejrzewam, że został odebrany jako prezent. Obama założył również, iż wiele ze słuchających go osób jest wyedukowanych. Byłam za to wdzięczna, jako że Amerykańska polityka rzadko zwraca się do tej części społeczeństwa.

Przykładam tutaj szczególną wagę do tego aspektu przemowy, który może mieć dobroczynny wpływ na współczesną retorykę. Obecnie zakłada się, iż kandydat musi wypowiedzieć infantylny i nudny frazes typu „A rodziny z Michigan są dla nas ważne!” albo „To co ja reprezentuję, to dobrej jakości służba zdrowia, na którą będzie was stać!” – po czym przychodzi czas na oklaski publiczności. Wypowiedź oraz aplauz tworzą razem ośmiosekundowy slogan wyborczy, który będzie powtarzany tego samego wieczoru w wiadomościach oraz oglądany przez ludzi. Tak wygląda standardowa polityczno-dziennikarska procedura ostatnich 20 lat.

Obama podważył to wszystko swoją mową. Nie było w niej frazesów do klaskania. Nie dostarczył wam tych ośmiu sekund wypowiedzi i następujących po niej oklasków. Mówił używając pełnych i długich paragrafów, które nie wołały o aplauz. To zmusiło producentów telewizyjnych do użycia dłuższych niż zawsze sloganów, aby oddać ich znaczenie. Dlatego właśnie wycinki jego przemówienia, które oglądaliście w telewizji, były ciekawsze niż zazwyczaj, co także przyczyniło się do tego, iż całe przemówienie było lepiej nagłośnione w mediach. Ludzie, którzy nie wysłuchali go w całości, ale widzieli tylko wybrane części w wiadomościach, byli w stanie pojąć rzeczywisty sens tego, co powiedział.

Jeśli Hillary albo McCain powiedzieliby coś interesującego, też dostaliby więcej niż osiem sekund. Ale miałoby to miejsce, gdyby pisali swe przemówienia bez zamiaru wywołania nimi oklasków zebranej publiczności. Powinni tego spróbować.

***

A oto co nie wypaliło. Pod koniec przemówienia, Obama pokazał Amerykę, która nie przywodzi na myśl Faulknera, ale raczej Williama Blake’a. Bankructwa, upiorne zakłady przemysłowe, utraty pracy oraz korporacyjna korupcja. Nie przeczę, jest trochę prawdy w tym obrazie, ale czemu poparcie dla Demokratów ma wynikać z tak beznadziejnie i aż nierealistycznie ponurych pobudek?

Nasunęło mi to skojarzenie z utrzymującym się przeczuciem – a właściwie obawą – iż „Obamawcy” może wcale nie wiedzą tak dużo o Ameryce. Są błyskotliwi, mogą poszczycić się wieloma osiągnięciami, są porządni, wiedzą wszystko o tym, jak to jest być yuppie czy buppie (czarny yuppie od ang. black yuppie), o zwyczajach Ligi Bluszczowej (ang. Ivy League) czy networkingu. Ale do całego tego dobrodziejstwa, wnoszą – może w postawie obronnej, aby utrzymać swe ideologiczne poglądy pod naporem świadectwa własnego życia lub, aby nie być zawstydzonymi własną sławą, sukcesem i władzą – nawykowe wręcz

powtarzanie, jak w Ameryce jest ciężko, jak ciężko jest być czarnym w Ameryce oraz, jak każdy od czasów Reagana walczy z głodem lub nieleczonymi chorobami. Ameryka zawsze przychodzi do nich o kulach.

Ale większość ludzi nie doświadczała ostatnich 25 lat w taki sposób. Ponieważ to nie było w ten sposób. Czy Obamowcy zdają sobie z tego sprawę?

To całkiem pokaźny bagaż do wniesienia do Białego Domu.

Mimo wszystko, to było dobre i poważne przemówienie. Czy pomoże Obamie, nie wiem. Poruszamy się po niezbadanym obszarze. Nigdy nie mieliśmy kandydata na prezydenta z czołowej partii, który byłby czarny (albo raczej, biało-czarny), i który wygłosiłby taką mowę. Nie wiadomo, czy będzie więcej wyborców zrażonych do Pana Wrighta, czy tych, którzy będą pod wrażeniem mowy o nim. Nie wiadomo również, czy wybory będą życzyć sobie dyskusji na tematy rasowe. Moje przeczucie mówi mi zaś, że ta przemowa będzie zapamiętana przez historię jako ta, która uratowała kandydaturę lub ta, która ją pogrążyła. Mam nadzieję, że okaże się to pierwsze.

„A Thinking Man's Speech.” WSJ. Peggy Noonan.

March 21, 2008; Page W16

http://online.wsj.com/article/SB120604775960652829.html?mod=googlenews_wsj

Brak komentarzy: