środa, 5 marca 2008

Co z wiceprezydenturą?. Stanisław Burdziej.

Oczy Ameryki i świata od kilku już miesięcy koncentrują się na wypatrywaniu zwycięzcy listopadowych wyborów. Warto pamiętać – a nie zapominają o tym na pewno sami uczestnicy wyścigu – że zwycięzców będzie de facto dwóch. Podczas ogólnonarodowych konwencji partyjnych, które na przełomie sierpnia i września br. nominują swoich kandydatów na prezydenta okaże się również, kto będzie drugą osobą w państwie – wiceprezydentem.


W systemie amerykańskim wiceprezydent znajduje się niewątpliwie w cieniu głównego mieszkańca Białego Domu. Zarówno formalnie, jak i historycznie rzecz biorąc jednak, wiceprezydentura pozostaje urzędem bardzo istotnym. Jako druga osoba w państwie pozostaje on (lub ona?) bezpośrednim następcą prezydenta, w przypadku jego niezdolności do sprawowania urzędu. W historii USA wiceprezydent już dziewięciokrotnie zostawał następcą szefa państwa w chwili jego śmierci – w 1945 roku Harry Truman zastąpił zmarłego w trakcie trwania czwartej kadencji Franklina D. Roosevelta, a w 1963 Johnson objął urząd po zamordowanym Johnie F. Kennedy’m. W wyniku zbiegu okoliczności, nominacja na urząd wiceprezydenta zapewniła w 1973 roku Geraldowi Fordowi prezydenturę, mimo iż w ogóle nie startował on w wyborach. Wiceprezydent ma również spore szanse na samodzielną wygraną w kolejnych wyborach prezydenckich (zob. George W. Bush w 1988). Sprawuje też istotną funkcję, jaką jest przewodniczenie Senatowi USA, a jego głos ma decydujące znaczenie w sytuacji równego podziału głosów (tzw. tie - pat). Co chyba jednak najważniejsze obecnie, zwłaszcza dla kandydatów do samej prezydentury, wybór tzw. running mate – współtowarzysza wyścigu, może mieć istotne znaczenie w osiągnięciu upragnionego celu. Dlatego teraz, gdy grono kandydatów dalej się zawęziło, warto przyglądać się pretendentom do wiceprezydentury u boku „wielkiej trójki” – Clinton, McCaina i Obamy. Na razie jest to głównie sfera domysłów i spekulacji.


Mówi się na przykład, że burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg mógłby pozyskać dla McCaina liberalne stany północno-wschodnie. Z drugiej strony, Mike Huckabee niewątpliwie pomógłby religijnym konserwatystom przełknąć McCaina, którego uznają za zbyt liberalnego. Na pewno trudniejszy wybór czeka nieznanego jeszcze nominata Demokratów. Wielu komentatorów stwierdza, że tandem Obama-Clinton (lub Clinton-Obama) byłby nie do pobicia. Przy tak wyrównanym starciu trudno jednak sobie wyobrazić, aby któreś z nich dobrowolnie ustąpiło pola, choć niewątpliwie łatwiej przyszłoby to młodszemu Obamie. W każdym razie, rozstrzygnięcie tej kwestii zajmie im jeszcze kilka miesięcy: przed nami wciąż prawybory w 13 stanach.

Brak komentarzy: