Obecny sezon wyborczy jest szczególny z kilku powodów. Po pierwsze, jest to pierwsza bodaj od 1968 roku sytuacja, w której w wyborach prezydenckich każdy z czterech ostatecznych kandydatów na prezydenta i wiceprezydenta będzie postacią dotąd nie kandydującą na to stanowisko, ani nie piastującą dotąd takiego stanowiska. Prezydent G. W. Bush kończy ośmioletnią kadencję, wiceprezydent Richard Cheney odchodzi na polityczną emeryturę – po stronie domokratycznej były wiceprezydent Al Gore promuje walkę z globalnym ociepleniem, a szanse na nominację Johna Edwardsa, kandydata na wiceprezydenta w poprzednich wyborach, ocenić można na dość umiarkowane.
Po drugie, te wybory mogą zakończyć okres dominacji w amerykańskiej polityce partii republikańskiej (Grand Old Party – GOP). Od 1968 roku, na sześciu prezydentów (nie licząc Geralda Forda, który kończył kadencję Nixona i nie podlegał wyborowi), aż czterech miało nominację Partii Republikańskiej (Nixon, Regan, G. H. W. Bush, G. W. Bush). Co więcej, w 2006 zakończyła się również - zapoczątkowana tzw. Gingrich Revolution - 12-letnia dominacja Republikanów w parlamencie. Daje to Demokratom szansę na odzyskanie pełni władzy, jaką cieszyli się przez kilka dziesięcioleci w okolicach połowy XX. w, a ostatnio za prezydentury Jimmiego Cartera i na początku epoki Clintona.
Po trzecie, wybory te – zwłaszcza po stronie Demokratów - przebiegają do tej pory pod jednym, naczelnym hasłem – ”Change”, zmiany. Lansuje je przede wszystkim Barack Obama, który uczynił z tego hasła wehikuł swojej bardzo pozytywnej, ale wciąż mało konkretnej kampanii. Obama budzi entuzjazm młodych ludzi swoją biografią (dziecko imigrantów afrykańskich, absolwent uniwersytetu z Ivy League a dziś senator z Illinois), koncyliacyjnym językiem i retoryką „zuchwalstwa nadziei” (Audacity of Hope). Co ma się zmienić? Ameryka oczywiście! To narastające poczucie konieczności zmiany udziela się także innym kandydatom demokratycznym. Doszło do tego, że nawet Hillary Clinton (de facto wiceprezydent podczas kadencji jej męża) prowadzi swoja kampanię pod hasłem zmiany popartej rutyną.
Skąd to hasło? Przede wszystkim dlatego, że sposób prowadzenia polityki przez administrację Busha Jr., wyraźnie zmęczył Amerykanów. Jej odporność na argumenty i poziom niekompetencji był w kilku kluczowych sytuacjach dosłownie przerażający. Mimo to jednak daleki byłbym od nazywania tej prezydentury nieudaną. Bowiem mimo, że wojna w Iraku – jak poucza nas Thomas Ricks w bestsellerze Fiasco – była najgorzej przygotowaną wojną w historii USA, wszystko powoli idzie w dobrym kierunku i Irak zszedł z pierwszych stron gazet, a notowania G. W. Busha lekko się podniosły. Wg sondażu Gallupa z grudnia 2007 r. poparcie dla prezydenta wyniosło 37% i utrzymuje się poniżej 40% od września 2006, osiągająca swoje absolutne minimum w lipcu 2007 na poziomie 29%. Zapewne każdy polski premier marzyłby o takich wynikach, ale dla prezydenta USA nie są one powodem do radości. Jednak nie chodzi tylko o osobę obecnego prezydenta – liberalne elity nienawidziły go od zawsze. Chodzi przede wszystkim o to how the Government works. A Government, to nie tylko White House, ale także Capitol Hill.
Trzeba wszak pamiętać, że wraz z prezydenckimi – obywają się też wybory do Kongresu. A tradycyjnym obiektem ataku był zawsze i jest nadal tzw. Establishment. I choć po dawnych zamkniętych elitach waszyngtońskich nie ma już prawie śladu, to wciąż niczym nie da się tak dobrze zachęcić wyborców jak walką z wpływowymi, zasiedziałymi urzędnikami i politykami, stojącymi na straży status quo, korzystnego dla wszechwładnych dziś lobbies. Wybory do parlamentu odbywają się w USA co dwa lata i wymieniana jest część każdej izby, co wyraźnie amortyzuje wpływ społecznych emocji i nie pozwala rozumieć pracy Kongresu w kategoriach kadencji. Amerykanie są obecnie wyraźnie poirytowani partykularyzmami (partisanship) i zbyt dużym wpływem grup interesu na amerykańską politykę. Według tego samego sondażu Gallupa ocena obecnej pracy parlamentu wypada naprawdę źle – 22%, a w sierpniu wynosiła zaledwie 18%. Są to stany naprawdę niskie, ponieważ od 1974 roku tylko cztery razy poparcie dla pracy Kongresu spadło poniżej 20%. Jednocześnie 54% popiera parlamentarną dominację Demokratów.
Co ciekawe, odzyskawszy na początku 2007 roku większość w parlamencie i zapowiadając energiczne prace, Demokraci spełnili swoje zapowiedzi tylko częściowo. Za największy, choć ostatecznie raczej drobny sukces uznać należy zmiany na styku parlament-loobyści-grupy interesu. Ostatnie kilka lat obrodziło wszak w ciąg afer korupcyjnych, z których najgłośniejsza dotyczyła działalności lobbysty Jack Abramoffa i kilku reprezentantów, ale o korupcję lub nepotyzm oskarżani byli najważniejsi politycy GOP – np. jej wieloletni lider w Izbie Reprezentantów – Tom DeLay, czy jego odpowiednik w Senacie Bill Frist – co ostatecznie skończyło się ich odejściem. Od wielu lat Kongres nie potrafi uchwalić ważnych ustaw reformujących system emerytalny, opiekę zdrowotną i reguły imigracji, nie mówiąc już o zmniejszeniu krytykowanych od lat 60. subsydiów rolnych. Stąd określenia takie, jak Do-Nothing Congress.
W USA narasta dziś przekonanie, że trzeba Amerykę pchnąć ponownie naprzód. Impet jaki nadała jej konserwatywna rewolucja Ronalda Regana i Gingricha powoli wyhamował. W zeszłym roku wylano na ten temat sporo atramentu. Głównie jednak po w czasopismach demokratycznych. Sami republikanie raczej tak tego nie widzą. Dla nich najważniejsza jest... ustawa imigracyjna. Bowiem wbrew temu co można by sądzić problemem USA nie są dziś bynajmniej koszty wojny – USA wydają na zbrojenia kilka procent PKB mniej, niż w czasie szczytu zimnej wojny. Amerykanie nie przejmują się także jakoś nadmiernie kryzysem na rynku kredytów hipotecznych i wstrząsami, które będą po nim następować. Dużo bardziej doskwierają im... ceny ropy naftowej. Wyraźnie jednak i jak chyba nigdy dotąd problemem stał się obraz Ameryki na świecie i sposób prowadzenia polityki zagranicznej. Bardzo ważne są także strukturalne problemy społeczne takie jak brak (Demokraci) lub koszt (Republikanie) opieki medycznej, czy właśnie imigracja. A za kilka miesięcy, po partyjnych konwencjach rozpocznie się na pewno debata w sprawach obyczajowych i bioetycznych. Te wybory naprawdę mogą zmienić Amerykę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz