Rankiem 6 czerwca 1984 r. doradcy prezydenckiego kandydata z ramienia Partii Demokratycznej, Waltera Mondale’a obudzili swego szefa, aby poinformować go o pewnym sporym problemie...
Poprzedniego dnia, w stanach Kalifornia i New Jersey odbyły się prawybory. Pewny siebie były wiceprezydent zaplanował już konferencję prasową, aby ogłosić, iż oto wreszcie udało mu się zebrać wystarczającą liczbę delegatów, dającą mu zwycięstwo nad senatorem z Colorado, Garym Hartem. Pozostawała tylko jedna zagwozdka – Mondale’owi brakowało około 40 delegatów do osiągnięcia tego celu. Hart wygrał w Kalifornii, a co gorsza, Mondale nie uzbierał tam tylu delegatów, na ilu liczono podczas jego kampanii. W obliczu tej sytuacji, rozgorączkowani doradcy Mondale’a chwycili za telefony aby skontaktować się z tzw. super-delegatami (superdelegates) – dobrze poinformowanymi ludźmi z Partii Demokratycznej, którym stronnicy Mondale’a dali dużą władzę w procesie wyborczym, jako przeciwwagę do rządów partii, przewidując, że ich pomoc może w pewnym momencie okazać się wielce przydatna.
Tego dnia Mondale’owi się udało. Mimo, iż przytoczona opowieść może wydawać się prehistorią, nie traci ona na ważności – zwłaszcza obecnie – służąc jako przypomnienie o znaczeniu jakie posiada wiedza o arkanach zasad wyboru i alokacji delegatów.
W istocie, wybory 2008 przypominają wybory z 1984, tyle że na sterydach: Kiepsko zorganizowany, niedofinansowany rebeliant (Hart) ma swój odpowiednik w Baracku Obamie, który z kolei posiada wystarczające pieniądze oraz stopień zorganizowania, aby konkurować z kandydatką establishmentu (Hillary Clinton). Faworyt wyborów, do którego ludzie partii nie są zbyt entuzjastycznie nastawieni (Mondale), znajduje zaś swój odpowiednik w osobie Clinton, która w przeciwieństwie do Mondale’a cieszy się lojalnym i pełnym wigoru poparciem.
Ponadto, istnieje pewien czynnik, który nadaje tym wyborom charakter przedłużającej się i mozolnej walki o kolejnych delegatów, a którego w roku 1984 nie było. Jest to bezlitosna arytmetyka zasad reprezentacji proporcjonalnej partii, według której kandydaci otrzymują delegatów odpowiednio do swego udziału w głosach oddanych w każdym okręgu wyborczym, a także na poziomie stanowym. Pomimo, iż ta zasada zaczęła obowiązywać już w 1988 r., nigdy nie była tak naprawdę istotna, jako że jak do tej pory za każdym razem wyłaniał się jeden wyraźny faworyt.
Jednakże, w bliskim starciu, istniejące zasady utrudniają jednemu kandydatowi zgromadzenie odpowiednio dużego marginesu do uzbierania potrzebnej liczby delegatów. Biorąc pod uwagę kształt obecnych wyborów prezydenckich, całkiem możliwa staje się perspektywa, iż kandydatom nie uda się też to we wtorkowym tsunami wyborczym (ang. Tsunami Tuesday) 5. lutego, gdy okaże się na przykład, że Demokraci zebrali 1.818 delegatów, czyli 45% całości.
Jednym z kluczowych czynników jest to, iż największa nagroda, jaka czeka kandydatów 5 lutego - Kalifornia, będzie miała otwarte [dla wyborców niezależnych] prawybory tylko po stronie demokratycznej, podczas gdy Republikanie rozstrzygną je tylko we własnym gronie. W rezultacie, niezależni wyborcy, którzy skłaniają się ku Obamie, mogą wzmocnić jego pozycję w tym stanie.
Jeżeli wyścig wyborczy będzie miał kontynuację po 5. lutego, jak pozwala przypuszczać precedens Mondale’a, do gry włączyć się mogą super-delegaci. Te grube ryby, w Ameryce kolokwialnie nazywani bigwigs, a więc burmistrzowie, członkowie Kongresu, członkowie Krajowego Komitetu Partii Demokratycznego stanowią 796, czyli prawie 20% delegatów należących do Demokratów. Działają oni jak chorągiewki na wietrze, niemniej jednak ich głosy mogą okazać się decydujące przy wyrównanej walce. Warto dodać, iż jeśli ostatni głos rzeczywiście należałby do super-delegatów , byłoby to z korzyścią dla Clinton, której udało się już uzbierać taką grupę liderów.
A teraz czas na pytania na poziomie seminarium doktoranckiego, a które mogą okazać się istotne, jeśli wyścig okaże się naprawdę wyrównany, zmierzając nawet w kierunku nierozstrzygniętej konwencji. Jednym z takich pytań to rola Czynnika Edwardsa. Droga do nominacji byłego senatora Północnej Karoliny, Johna Edwardsa zdaje się zablokowana, ale nie oznacza to koniecznie, iż będzie on w tych wyborach bez znaczenia. Edwards może zbierać delegatów, jeśli tylko otrzyma 15-procentowe poparcie w głosowaniu w okręgu wyborczym lub stanie. Jeśli powyższa sytuacja będzie miała miejsce, kandydat ten może okazać się politykiem, który przerzuci głosy pewnej decydującej liczby delegatów na wybranego przez siebie kandydata (a inklinacje Edwardsa w kierunku Obamy wydają się oczywiste). Delegaci Edwardsa nie są co prawda zobowiązani do postępowania zgodnie z jego sugestiami, ale jego opinia może byś wpływowa.
A na deser coś dla prawdziwych wielbicieli zasad: może również dojść do walki w obrębie konwencji o rozmieszczenie delegatów w stanie Michigan i na Florydzie. Stany te zostały rzekomo pozbawione swych delegatów jako kara za przyspieszenie swych prawyborów i wyznaczenie ich daty na wcześniej niż 5 lutego, ale niewykluczone jest, że to zakwestionowanie ich uprawnień może wpłynąć na ostateczny wynik wyborów.
Z kolei, zwycięstwo Mitta Romneya w Michigan, przynoszące w rezultacie trzech różnych zwycięzców w trzech stanach, gdzie odbywały się pierwsze wyborcze zapasy, sprawiło , że szanse Republikanów są obecnie na tyle wyrównane, że ich wyścig również może nie skończyć się 5 lutego.
Republikanie bardzo życzyliby sobie uporządkowanego przebiegu tych wyborów, z wyraźnym faworytem, wokół którego mogliby się zjednoczyć. Co więcej, Grand Old Party (Partia Republikańska) nie ma tych samych zasad proporcjonalnej reprezentacji. Ma także mniej super-delegatów. Wreszcie, kandydaci z ramienia tej partii, z wyjątkiem Romneya, który posiada fundusze na własną kampanię, nie mają wystarczających środków finansowych, aby utrzymać się do końca wyścigu wyborczego, takich jak posiadają Clinton czy Obama. Jeśli jeden kandydat zdobyłby Południową Karolinę i Florydę, w nadchodzącym „wyborczym tsunami” startowałby z silnej pozycji.
Całkiem możliwe jednak, że aż do 5 lutego będziemy świadkami rozbitej walki wyborczej, z którą mamy do czynienia w tej chwili, oraz takiej alokacji głosów pomiędzy stanami, która w rezultacie przyniesie ułomny wynik, a co za tym idzie, konieczność kontynuacji politycznych zapasów jeszcze po tym wydarzeniu, które kiedyś niezmiennie stanowiło rozstrzygającą kampanię, z wyraźnymi faworytami w roli głównej.
"Ruth Marcus
Wednesday, January 16, 2008; A15
Washington Post"
tłumaczenie:
Marta Banaszak