wtorek, 29 stycznia 2008

Floryda. McCain.


www.foxnews.com

Andrzej Kozicki tryumfuje, zapowiadał to dwa tygodnie temu.

Po analizie wyników H. Clinton na Florydzie wydaje się, że B. Obama nie ma szans z H. Clinton. Udało się Małżeństwu Clintonów wywołać kwestię rasową. Latynosi gremialnie za Clinton, a Biali raczej też. Nadal pierwszym "czarnym" prezydentem będzie Bill Clinton. Choć może się mylę ;). Prawybory trwają wszak i zbliża się 5 luty. Jest gorąco, bardzo gorąco ;).

poniedziałek, 28 stycznia 2008

sobota, 26 stycznia 2008

South Carolina. Obama Wins.


www.foxnews.com

Jak to jest z tymi amerykańskimi katolikami?. Tomasz Rowiński

Gdy ostatnio zastanawiałem się, czy Barack Obama nie stanie się kandydatem amerykańskich katolików, postawiono mi pytanie, czy ktoś kto jest za całkowitą legalizacją aborcji i związków homoseksualnych może liczyć na takie poparcie. Pytanie jest całkowicie zasadne i cieszę się, że padło skłania bowiem do rozważań nad złożonością religijnych fenomenów w Ameryce.


Kiedy zadano mi to pytanie rzeczywiście nie znałem przywołanych powyżej poglądów Obamy, ale też nie chciałem się skupiać na tym problemie. To co mnie szczególnie zainteresowało to fenomen religii w Ameryce, przemian jej języka i funkcjonowania. Wiąże się z tym fakt, że dzięki Obamie pierwszy raz religia od niepamiętnych czasów pojawiła się w języku kampanii wyborczej Partii demokratycznej w pozytywnym kontekście. Zadając pytanie, czy to Obama nie stanie się kandydatem katolików założyłem, że nie namówię nikogo do głosowania na jego osobę, ponieważ raczej nie ma w moim zasięgu potencjalnych amerykańskich wyborców. Znając jego poglądy i wypowiadając się w stronę amerykańskiego słuchacza pewnie nie postawiłbym tego gorszącego pytania. Dlaczego w ogóle coś takiego zasugerowałem? Dlatego, że amerykańscy katolicy głosują na demokratów od dawna od czasów znacznie wcześniejszych niż prezydentura Kennedy'ego. Oczywiście minęły już czasy, kiedy katolicy to byli niemal wyłącznie emigranci z Polski, Włoch i Irlandii, którzy nie wyobrażali sobie popierać republikanów. Pewne prawidłowości jednak zostały. W poprzednich wyborach w 2004 roku mieliśmy zresztą znów kandydata katolika z partii demokratycznej - Johna Kerrego i jego poglądy nie różniły się niestety w newralgicznych kwestiach od poglądów Obamy. To znaczy niuansował on swoją postawę mówiąc, że prywatnie jest przeciwko aborcji, ale publicznie musi reprezentować wszystkich demokratów i dlatego jest za... Moje pytanie było też trochę przekorne, ponieważ równocześnie wiedziałem już, że katolicy w USA popierają raczej Hilary Clinton. Dla pani senator i byłej Pierwszej Damy religia w ogóle nie jest interesująca, a jej poglądy, jeśli się nie mylę, są identyczne jak Baracka Obamy. Jedyny katolik w gronie kandydatów Rudolph Gulliani, jest raczej katolikiem tylko na papierze, jeśli będziemy pamiętać o tym, że jego obecna żona jest już trzecią z kolei, a liberalizm jego światopoglądu (choćby w kwestii aborcji) oburza większość w Partii Republikańskiej, z której się wywodzi.


Rozważałem, rzecz okiem socjologa przyjmując założenie "czego się można spodziewać", a nie "czego by należałoby się spodziewać". Katolicy amerykańscy raczej nie popierają republikanów, którzy przeważnie są przeciw aborcji i związkom homoseksualnym, ale za to za wojną i karą śmierci. Z pewnością nie zechcą poprzeć mormona ze względu na poligamię i ogólną niechęć do ich stylu życia, ani też innych protestanckich "nowonarodzonych". Utożsamienie Romney'a z poligamią oczywiście jest niesprawiedliwe ponieważ on sam odrzucił ją kiedy została wprowadzona w kościele mormońskim. Jednak jego problem polega też na tym, że mormoni, podobnie jak jehowi nie są uważani za chrześcijan, ale za pseudo-chrześcijańską sektę. Dotyczy to czwartej części Amerykanów. Jeśli chodzi o język „nowonarodzonych” Wydaje się, że katolicka mentalność jest silnie osadzona w religii instytucjonalnej i racjonalizmie, a nie w pozostających poza sferą wolnego wyboru emocjach. Dlatego właśnie Obama ma szansę trafić do amerykańskich katolików. Język którego użył w swoim spiczu o religii znacznie bliższy jest analizom kardynała Ratzingera (np z debaty z Habermasem) niż temu jak podają swoim odbiorcom religię aż nadto charyzmatyczni teleewangelisci. Takich odbiorów inaczej podanej religii w USA może być zresztą więcej wśród wyborców, którzy do tej pory musieli wybierać między areligijnymi demokratami a stylem teleewagelicznym. Wybór nie jest łatwy i wie o tym każdy kto włączył kiedyś kanał któregoś z telewizyjnych pastorów.

Tomasz Rowiński

czwartek, 24 stycznia 2008

Co znaczy "być konserwatystą:

...zastanawia się wielu. Wylano morze atramentu, wystukano nie jedną klawiaturę. Poniżej fragment przemówienia Johna McCaina (72 lata, z czego 5,5 roku w niewoli w Wietnamie), ubiegającego się o nominację Partii Republikańskiej w listopadowych wyborach na prezydenta USA, tuż po wygranych w sobotę prawyborach w Karolinie Południowej:

"Ubiegam się o nominację naszej partii, ponieważ dzisiaj jestem pewien tak samo, jak w dniu, kiedy wkraczałem w życie publiczne jako szeregowy żołnierz Rewolucji Reagana, że pryncypia Partii Republikańskiej - nasza wiara w ROZSĄDEK I ZDOLNOŚĆ DZIAŁANIA LUDZI WOLNYCH (podkreślenie moje - PB)- leżą w najlepszym interesie Ameryki.

W czasach pokoju i wojny, w czasach dobrych jak i ciężkich, wiemy że najważniejszym OBOWIĄZKIEM rządu jest OCHRONA KRAJU PRZED ATAKIEM WROGÓW, OCHRONA AMERYKANÓW PRZED RZĄDAMI ZBYT ŁATWO WYDAJĄCYMI ZBYT DUŻO ICH PIENIĘDZY oraz próbującymi ZROBIĆ DLA OBYWATELI WIĘCEJ, NIŻ ONI SAMI SĄ ZDOLNI ZROBIĆ DLA SIEBIE. Chcemy rządu, który wykonuje SWOJĄ A NIE NASZĄ - obywateli - PRACĘ. Który wykonuje ją lepiej, ZA MNIEJ NASZYCH PIENIĘDZY. Który nas broni mądrze i efektywnie, bo TAK BARDZO CENIMY PIENIĄDZE WYDANE NA OBRONĘ. Chcemy rządu, który respektuje nasze wartości, bo to one stanowią o naszej sile. Rządu, który WSPIERA RZĄDY PRAWA, bo to pierwsza linia obrony naszej wolności. Wreszcie rządu, który dotrzymuje złożonych obietnic, a nie składa obietnic bez pokrycia.

Wierzymy w rząd, który ROBI TYLKO TO, czego NIE JESTEŚMY W STANIE UCZYNIĆ JAKO JEDNOSTKI. A następnie usuwa się z drogi, aby NAJBARDZIEJ PRZEDSIĘBIORCZY, PRACOWICI i POMYSŁOWI LUDZIE NA ŚWIECIE uczynili to, co czynili do tej pory: ZBUDOWALI JESZCZE WSPANIALSZY KRAJ OD TEGO, KTÓRY ODZIEDZICZYLI".


Prosto. Celnie. Elokwetnie. I powiedział to człowiek, którego wielu Republikanów uznaje za "zdrajcę", wręcz lewaka..

Paweł Burdzy

środa, 23 stycznia 2008

„’Wyborcze tsunami’ pod lupą”. Ruth Marcus. tłum. Marta Banaszak

Rankiem 6 czerwca 1984 r. doradcy prezydenckiego kandydata z ramienia Partii Demokratycznej, Waltera Mondale’a obudzili swego szefa, aby poinformować go o pewnym sporym problemie...

Poprzedniego dnia, w stanach Kalifornia i New Jersey odbyły się prawybory. Pewny siebie były wiceprezydent zaplanował już konferencję prasową, aby ogłosić, iż oto wreszcie udało mu się zebrać wystarczającą liczbę delegatów, dającą mu zwycięstwo nad senatorem z Colorado, Garym Hartem. Pozostawała tylko jedna zagwozdka – Mondale’owi brakowało około 40 delegatów do osiągnięcia tego celu. Hart wygrał w Kalifornii, a co gorsza, Mondale nie uzbierał tam tylu delegatów, na ilu liczono podczas jego kampanii. W obliczu tej sytuacji, rozgorączkowani doradcy Mondale’a chwycili za telefony aby skontaktować się z tzw. super-delegatami (superdelegates) – dobrze poinformowanymi ludźmi z Partii Demokratycznej, którym stronnicy Mondale’a dali dużą władzę w procesie wyborczym, jako przeciwwagę do rządów partii, przewidując, że ich pomoc może w pewnym momencie okazać się wielce przydatna.

Tego dnia Mondale’owi się udało. Mimo, iż przytoczona opowieść może wydawać się prehistorią, nie traci ona na ważności – zwłaszcza obecnie – służąc jako przypomnienie o znaczeniu jakie posiada wiedza o arkanach zasad wyboru i alokacji delegatów.

W istocie, wybory 2008 przypominają wybory z 1984, tyle że na sterydach: Kiepsko zorganizowany, niedofinansowany rebeliant (Hart) ma swój odpowiednik w Baracku Obamie, który z kolei posiada wystarczające pieniądze oraz stopień zorganizowania, aby konkurować z kandydatką establishmentu (Hillary Clinton). Faworyt wyborów, do którego ludzie partii nie są zbyt entuzjastycznie nastawieni (Mondale), znajduje zaś swój odpowiednik w osobie Clinton, która w przeciwieństwie do Mondale’a cieszy się lojalnym i pełnym wigoru poparciem.

Ponadto, istnieje pewien czynnik, który nadaje tym wyborom charakter przedłużającej się i mozolnej walki o kolejnych delegatów, a którego w roku 1984 nie było. Jest to bezlitosna arytmetyka zasad reprezentacji proporcjonalnej partii, według której kandydaci otrzymują delegatów odpowiednio do swego udziału w głosach oddanych w każdym okręgu wyborczym, a także na poziomie stanowym. Pomimo, iż ta zasada zaczęła obowiązywać już w 1988 r., nigdy nie była tak naprawdę istotna, jako że jak do tej pory za każdym razem wyłaniał się jeden wyraźny faworyt.

Jednakże, w bliskim starciu, istniejące zasady utrudniają jednemu kandydatowi zgromadzenie odpowiednio dużego marginesu do uzbierania potrzebnej liczby delegatów. Biorąc pod uwagę kształt obecnych wyborów prezydenckich, całkiem możliwa staje się perspektywa, iż kandydatom nie uda się też to we wtorkowym tsunami wyborczym (ang. Tsunami Tuesday) 5. lutego, gdy okaże się na przykład, że Demokraci zebrali 1.818 delegatów, czyli 45% całości.

Jednym z kluczowych czynników jest to, iż największa nagroda, jaka czeka kandydatów 5 lutego - Kalifornia, będzie miała otwarte [dla wyborców niezależnych] prawybory tylko po stronie demokratycznej, podczas gdy Republikanie rozstrzygną je tylko we własnym gronie. W rezultacie, niezależni wyborcy, którzy skłaniają się ku Obamie, mogą wzmocnić jego pozycję w tym stanie.

Jeżeli wyścig wyborczy będzie miał kontynuację po 5. lutego, jak pozwala przypuszczać precedens Mondale’a, do gry włączyć się mogą super-delegaci. Te grube ryby, w Ameryce kolokwialnie nazywani bigwigs, a więc burmistrzowie, członkowie Kongresu, członkowie Krajowego Komitetu Partii Demokratycznego stanowią 796, czyli prawie 20% delegatów należących do Demokratów. Działają oni jak chorągiewki na wietrze, niemniej jednak ich głosy mogą okazać się decydujące przy wyrównanej walce. Warto dodać, iż jeśli ostatni głos rzeczywiście należałby do super-delegatów , byłoby to z korzyścią dla Clinton, której udało się już uzbierać taką grupę liderów.

A teraz czas na pytania na poziomie seminarium doktoranckiego, a które mogą okazać się istotne, jeśli wyścig okaże się naprawdę wyrównany, zmierzając nawet w kierunku nierozstrzygniętej konwencji. Jednym z takich pytań to rola Czynnika Edwardsa. Droga do nominacji byłego senatora Północnej Karoliny, Johna Edwardsa zdaje się zablokowana, ale nie oznacza to koniecznie, iż będzie on w tych wyborach bez znaczenia. Edwards może zbierać delegatów, jeśli tylko otrzyma 15-procentowe poparcie w głosowaniu w okręgu wyborczym lub stanie. Jeśli powyższa sytuacja będzie miała miejsce, kandydat ten może okazać się politykiem, który przerzuci głosy pewnej decydującej liczby delegatów na wybranego przez siebie kandydata (a inklinacje Edwardsa w kierunku Obamy wydają się oczywiste). Delegaci Edwardsa nie są co prawda zobowiązani do postępowania zgodnie z jego sugestiami, ale jego opinia może byś wpływowa.

A na deser coś dla prawdziwych wielbicieli zasad: może również dojść do walki w obrębie konwencji o rozmieszczenie delegatów w stanie Michigan i na Florydzie. Stany te zostały rzekomo pozbawione swych delegatów jako kara za przyspieszenie swych prawyborów i wyznaczenie ich daty na wcześniej niż 5 lutego, ale niewykluczone jest, że to zakwestionowanie ich uprawnień może wpłynąć na ostateczny wynik wyborów.

Z kolei, zwycięstwo Mitta Romneya w Michigan, przynoszące w rezultacie trzech różnych zwycięzców w trzech stanach, gdzie odbywały się pierwsze wyborcze zapasy, sprawiło , że szanse Republikanów są obecnie na tyle wyrównane, że ich wyścig również może nie skończyć się 5 lutego.

Republikanie bardzo życzyliby sobie uporządkowanego przebiegu tych wyborów, z wyraźnym faworytem, wokół którego mogliby się zjednoczyć. Co więcej, Grand Old Party (Partia Republikańska) nie ma tych samych zasad proporcjonalnej reprezentacji. Ma także mniej super-delegatów. Wreszcie, kandydaci z ramienia tej partii, z wyjątkiem Romneya, który posiada fundusze na własną kampanię, nie mają wystarczających środków finansowych, aby utrzymać się do końca wyścigu wyborczego, takich jak posiadają Clinton czy Obama. Jeśli jeden kandydat zdobyłby Południową Karolinę i Florydę, w nadchodzącym „wyborczym tsunami” startowałby z silnej pozycji.

Całkiem możliwe jednak, że aż do 5 lutego będziemy świadkami rozbitej walki wyborczej, z którą mamy do czynienia w tej chwili, oraz takiej alokacji głosów pomiędzy stanami, która w rezultacie przyniesie ułomny wynik, a co za tym idzie, konieczność kontynuacji politycznych zapasów jeszcze po tym wydarzeniu, które kiedyś niezmiennie stanowiło rozstrzygającą kampanię, z wyraźnymi faworytami w roli głównej.

"Ruth Marcus
Wednesday, January 16, 2008; A15
Washington Post"

tłumaczenie: Marta Banaszak

niedziela, 20 stycznia 2008

Przystanek Floryda: czyli kto zatrzyma McCaina. Paweł Burdzy.

Po nieznacznym zwycięstwie Johna McCaina w Karolinie Południowej (pierwszy, głosujący stan Południa), jeśli senator z Arizony powtórzy sukces na Florydzie 29 stycznia, chyba nikt nie zatrzyma go w drodze do nominacji. Po wygraniu w słynącym z niezależności New Hampshire oraz solidnym drugim miejscu w Michigan, udowodnił że potrafi sprzedać swoją kandydaturę w zróżnicowanych grupach wyborczych. Na Florydzie dobrze wróżą świetne wyniki wśród wyborców określających się jako niezależni, umiarkowanych konserwatystów i wśród personelu wojskowego (czynnego i emerytowanego), którego w Słonecznym Stanie jest pod dostatkiem. Kolejny plus dla McCaina to sondaże, wykazujące że jako jedyny Republikanin ma w ogóle szanse wygrać z kandydatem Partii Demokratycznej…

Zatrzymać go może już chyba tylko dwóch rywali. Po zwycięstwie w Michigan i w sobotę w Newadzie, Mitt Romney przedstawia się jako jedyny kandydat, który wie jak uleczyć coraz bardziej zwalniającą gospodarkę. Ale jak na razie miliony włożone w kampanię, nie za bardzo przekładają się na wyniki: zwycięstwa odniósł jedynie na sprzyjającym terytorium (w Michigan się urodził, licznie mieszkający w Newadzie mormoni masowo głosowali na jednego ze swoich). Floryda będzie ostatnią deską ratunku dla Rudolpha Giulianiego, do niedawna głównego kandydata Republikanów. Sławny burmistrz Nowego Jorku odpuścił sobie wcześniejsze prawybory, skupiając się na Florydzie właśnie. Nie wykluczone, że się … przeliczył: sondaże wskazują nieustannie, że jego gwiazda stale blaknie. Używając porównań sportowych: wydaje się, że Amerykanie nie cenią boksera, który zamiast walczyć od pierwszej rundy, wskakuje na ring w… czwartej. A prawybory to przecież wielkie wyborcze laboratorium: wyborcy mogą sprawdzić nie tylko program dla poszczególnych grup, środowisk czy stanów, ale – co być może ważniejsze – zobaczyć jak reagują na ataki i stres. Z czołówki zdaje się odpadać sensacyjny zwycięzca z Iowa – Mike Huckabee. Drugie miejsce w Karolinie Południowej nie jest może złe, ale wyniki tzw. exit polls wręcz druzgocące – popierają go głównie religijni fundamentaliści, w innych grupach społecznych prezentuje się słabo, co na Florydzie – i podczas dalszych prawyborów - nie daje wielkich szans na zwycięstwo.

Wśród Demokratów znów po połowie: w Newadzie Hillary Clinton dostała więcej procentowo głosów, ale Barack Obama – więcej delegatów na wybierającą nominata konwencję. Clinton bezapelacyjnie wygrała wśród kobiet i Latynosów, Obama – wśród młodych, dobrze wypadając także wśród związkowców. Zapowiada to wyrównaną walkę o nominację Partii Demokratycznej nawet do późnej wiosny.

Wszyscy powtarzają, że to najciekawsze wybory ostatnich kilkudziesięciu lat. Po raz pierwszy od 1928 r. nie startuje ani urzędujący prezydent, ani wiceprezydent. W obu partiach nie ma mianowanego przez partyjny establishment kandydata. Efekt? W styczniu 2009 r. do Białego Domu wprowadzi się prezydent bez precedensu. Bo będzie:

- albo pierwszą kobietą i byłą Pierwszą Damą (Clinton),

- albo pierwszym czarnoskórym prezydentem (Obama),

- albo najstarszym w momencie inauguracji – 72 lata (McCain),

- albo pierwszym pastorem-baptystą w Białym Domu (Huckabee),

- albo pierwszym mormonem jako prezydent (Romney),

- albo drugim katolikiem na urzędzie, choć z trzecią żoną (Giuliani).

Jeśli do tego dodamy obecnego burmistrza Nowego Jorku, multimiliardera Michaela Bloomberga, który nie wyklucza startu jako kandydat niezależney (a taki jeszcze nigdy nie zasiadał w Białym Domu) i może wydać na wybory z własnej kieszeni… okrągły miliard dolarów, nie można nie zakrzyknąć: „Możliwe tylko w Ameryce!”

Nevada. South Caroline.


www.foxnews.com

czwartek, 17 stycznia 2008

Co po Michigan?.. Floryda ?. Mateusz Szczeciński

Za republikanami już 4 starcia, za demokratami 3. Wśród tych drugich walka toczy się już jedynie między Clinton i Obamą, ale wśród republikanów nie ma zdecydowanego faworyta i nawet przegrywający do tej pory wszystko Guliani ma jeszcze szanse. Przed kluczowym w całym procesie wyboru kandydatów na prezydentów „super wtorkiem”, 5 lutego, gdy głosowanie nastąpi w prawie połowie stanów, jeszcze dwie ważne potyczki. Południowa Karolina 19 i 26 oraz Floryda 29 styczeń.

Pozornie, to starcie na Florydzie mogłoby wydawać się decydujące w wyborze poszczególnych kandydatów, ale jego znaczenie jest dużo mniejsze niż mogłoby się wydawać. Floryda jest czwartym pod względem populacji stanem w USA uważanym za mikrokosmos Ameryki ze względu na zróżnicowaną populację. Zawsze się liczyła
w generalnych wyborach. Należy przypomnieć rok 2000 i słynne problemy z liczeniem głosów, które decydowały w starciu między Kerrym i Bushem. Ponadto republikanie nigdy nie wygrali wyborów, nie odnosząc zwycięzca na Florydzie. Kto będzie na tyle silny i bogaty, by tam wygrać, może odnieść sukces w całym kraju. To ten wynik zapamiętają przed „super czwartkiem” niezdecydowani wyborcy, którzy zazwyczaj sprzyjają zwycięzcom, mimo, że
3 lutego jeszcze republikanie zmierzą się w małym stanie Main.

Jednak rzeczywiste znaczenie tego starcia jest dużo mniejsze. Kongres stanu przeniósł datę zaplanowanych na marzec prawyborów na 29 stycznia łamiąc w ten sposób ustalone, zarówno przez demokratów jak i republikanów zasady, że nie powinno się ich organizować wcześniej niż 5 lutego. Uczyniono to, by właśnie Floryda odgrywała kluczową rolę w wyborze „przywódcy wolnego świata”. W konsekwencji władze republikanów zmniejszyły liczbę delegatów z Florydy, którzy będą wybierać kandydata na prezydenta na partyjnej konwencji, o połowę (z 115 do 57), a demokraci w ogóle pozbawili Florydę głosów. W ten sposób osłabiona została rzeczywista waga tego starcia i w przypadku demokratów zmniejszona do roli sondażu nie mającego żadnego praktycznego znaczenia, chyba, że ta decyzja zostanie w przyszłości cofnięta.

W takiej sytuacji czołowi kandydaci demokratów postanowili nie prowadzić kampanii w tym stanie i koncentrują się na Południowej Karolinie. Jednak w przeciwieństwie, do Michigan, gdzie występuje podobna sytuacja, wystartują. Na Florydzie w sondażach prowadzi Clinton wygrywając nie raz z Obamą olbrzymią przewagą 20% głosó. Cinton zwycięstwo będzie potrzebne, gdyż w Południowej Karolinie prowadzi Obama, przede wszystkim ze względu na 30% udział ludności czarnej w populacji tego stanu. Jednak była pierwsza dama nie poddaje się i zabiega o głosy w tym południowym stanie.

Dużo ciekawiej wygląda sytuacja u republikanów. To na Florydzie odbędzie się bój, w którym okaże się, czy Guliani powróci do gry. Przyjął on strategię pomijania wcześniejszych prawyborów organizowanych w mniejszych stanach i skoncentrował się na większych, między innymi na Florydzie, gdzie bierze udział w spotkaniach, wygłasza przemowy
i puszcza swoje reklamówki. Czy uda mu się w ten sposób wydobyć z politycznego niebytu,
i nawiązać walkę z Huckabee, Mcainem i prowadzącym, w liczbie popierających go republikańskich delegatów, Romneyem? Zobaczymy 29 stycznia. W Michigan przegrał nawet z Tomphsonem i Paulem uzyskując jedynie 3 % głosów, ale w sondażach przeprowadzanych na Florydzie między 9 a 16 stycznia zajmuje drugie miejsce ustępując Mcainowi ok. 2% poparcia. Jest on w uprzywilejowanej pozycji, gdyż czas swej emerytury spędza tam wielu byłych nowojorczyków mogących na niego zagłosować.

Inni kandydaci republikańscy koncentrują się na razie na mających odbyć się 19 stycznia prawyborach w Południowej Karolinie, gdzie w sondażach przeprowadzonych między 9 a 16 stycznia prowadzi również Mcain, ale przed Huckabee i Romnayem.

Te dwa starcia, Floryda i Południowa Karolina powinny zdeterminować sytuację przed 5 lutego, gdy w „super wtorek” wiele rzeczy się wyjaśni.

środa, 16 stycznia 2008

Michigan. Mitt Romney. Gra toczy się dalej.



www.foxnews.com

środa, 9 stycznia 2008

New Hampshire. Analiza. Andrzej Kozicki.


W dwusetną rocznicę zburzenia Bastylii chiński przywódca Deng Xiaoping został zapytany, co sądzi o spuściźnie rewolucji francuskiej. „Za wcześnie, by o tym mówić" – odpowiedział. Czy zatem nie jest za wcześnie mówić o zwycięstwie Hillary Clinton w New Hampshire kilka godzin po tym wydarzeniu? Ale może jedna z teorii będzie prawdziwa?

Wygrana Hillary była zaskoczeniem. Stawiano na Obamę. Tim Russert, który jako dziennikarz NBC zjadł zęby na polityce, tak skomentował wyniki: „To pierwsze wybory, gdy nikt, ale to nikt – socjolog, ekspert albo sztabowiec – nie dał znać, puścił oko albo powiedział na ucho: wiesz, jeszcze mamy szansę".

Grafiki przedstawiają trend wznoszący Obamy przez cały grudzień, linia przecięcia występuje dzień po sejmikach w Iowa, ostatnie pięć sondaży wykazuje uśrednioną przewagę 7,4 punkta procentowego Obamy nad Clinton. Przedostatniego dnia kampanii jeszcze 30% zakładów na pieniądze obstawianych jest na Clinton, ostatniego dnia nikt już nie obstawił na Clinton. W czasie spływania wyników z lokali, zakłady nadal są przyjmowane wobec sprzecznych prognoz ABC i NBC, ale przez noc wahadło przechyla się o 100 punktów w drugą stronę.




Teoria pierwsza: Efekt Bradleya. Czarnoskóry Tom Bradley walczył o fotel gubernatora Kalifornii w 1982 roku, wygrywał w sondażach, ale przegrał wybory. Wiele kolejnych wyborów potwierdziło, że ankietowani nie chcą wychodzić na rasistów i deklarują poparcie dla kandydata mniejszości (Murzyna czy mormona), choć za kotarą naprawdę głosują na przedstawiciela establishmentu. Socjolodzy zauważają, że z upływem lat efekt Bradleya jest coraz mniejszy. Niemniej takie wyjaśnienie wygranej Hillary zaproponował Eugene Robinson w Washington Post.

Teoria efektu Bradleya ma tę zasadniczą słabość, że sondaże trafnie przewidziały poparcie dla Mitta Romneya. A uprzedzonych wobec mormonów jest więcej (24%), niż wobec Murzynów (5%).

Teoria druga. Efekt ostrzeżeń przed korkami. Wyświetlanie przy autostradzie informacji, że droga jest zapchana powoduje skierowanie części ruchu na drogi poboczne. Podobnie independents przekonani, że Obama wygra zdecydowanie z Clinton, zamiast zagłosować w prawyborach demokratycznych poczuli, że ich poparcie może rozstrzygnąć prawybory republikańskie – i na nie się udali. W ten sposób niezależni wyborcy mieliby odpłynąć od Obamy do McCaina. Wyborcy odpływali do McCaina przez pół roku: na początku 68% niezrzeszonych zamierzało wziąć udział w eliminacjach demokratycznych, w grudniu 42% z nich chciało oddać kartkę na któregoś z republikanów.

Teoria efektu zakorkowania nie sprawdza się, bo w rzeczywistości w dniu prawyborów nastąpił przepływ dokładnie w drugą stronę – o dwa punkty procentowe, ale jednak. To niezrzeszeni pojawili się u demokratów w większej liczbie, niż przewidywano. I tak jak 37% independents chciało głosować na Obamę, tylu zagłosowało.

Teoria trzecia. Efekt Feilera-Skurnika. Bruce Feiler wskazuje, że pod wpływem coraz lepszego przepływu informacji skraca się, za to intensyfikuje rozpęd (momentum). W czasach przed YouTube wygaszenie rozpędu McCaina w 2000 roku zajęło sztabowi Busha dwa tygodnie. Wymagało to przygotowania i wyemitowania dwu reklamówek telewizyjnych. Tym razem wszyscy wysyłali sobie linki do fragmentów debaty (dwa dni przed wyborami) i filmik z Hillary, która próbuje nie ulec emocjom, by nie uronić łzy (dzień przed wyborami). Oznaczałoby to, że rozpęd Obamy trwał tylko 4 dni i został zatrzymany najwcześniej dzień przed wyborami. Obama był też tak powolny, że nie zmienił swojego hasła między prawyborami.

Zatrzymanie rozpędu Obamy da się w ten sposób wyjaśnić, bo tak jak Obama miał według sondaży 37%, tak też z poparciem 37% skończył. Nie wyjaśnia jednak jak Hillary w zaledwie 24 godziny skoczyła o dziewięć punktów procentowych.

Teoria czwarta. Efekt Lazio. Rick Lazio startował przeciw Hillary Clinton w wyścigu o fotel senatorski w 2000 roku. Podczas debaty przedwyborczej zszedł z podium i podszedł do Hillary z plikiem rachunków szpitalnych. Teatralnie położył je na pulpicie Hillary i stał przy jej pulpicie całą wieczność – to jest 20 sekund – nim wrócił do swojego pulpitu. Hillary zachowała zimną krew, ale widzowie odebrali zachowanie Lazio jako naruszenie prywatnego terytorium damy. Tym samym Lazio przegrał debatę, a wkrótce wybory.

Również w New Hampshire Hillary bezsprzecznie wygrała debatę przedwyborczą (42% HRC do 32% BHO). Rzekomo obyty w dyplomacji Richardson głosił, że chce negocjować ze Związkiem Radzieckim. Barrack Obama na sugestię, że wydaje się milszy od Hillary, odpowiedział zimnym głosem, patrząc w kartkę: „Pani senator jest wystarczająco miła". Wreszcie John Edwards zaatakował Hillary. Kandydatka tylko czekała na atak na siebie, by ostro kontratakować, a kontrataki zawsze są skuteczniejsze i bardziej wiarygodne. Edwardsowi wypomniała, że żadna z jego inicjatyw nigdy nie przeszła w Kongresie, a Obamie, że zwalczając lobbystów zapomniał o szefowej swojej kampanii w New Hampshire – znanej lobbystce firm medycznych. Wreszcie, przypomniała, że o ile ona ma osiągnięcia w zmienianiu (i zaczęła wyliczać), to obaj panowie o zmianie mogą co najwyżej pogadać.

Hillary miała bezpośrednią, nieprzygotowaną wypowiedź na ostatnim spotkaniu, gdy w odpowiedzi na pytanie przyznała, że owszem – ponosi trudy kampanii i czuje zmęczenie, ale walczy o coś wielkiego. Była bliska łez. Wieczorem przed prawyborami Edwards zaatakował Hillary i powiedział, że kandydatka na prezydenta nie powinna być płaczliwa.

Efekt Lazio jest najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem tego, co się zdarzyło w New Hampshire 8 stycznia 2008 roku. Wygrana w debacie – dla 48% wyborców debata była „bardzo ważna" w kształtowaniu wyboru – i zarzucanie Hillary cynicznego spektaklu z reżyserowanym płaczem, gdy był to jeden z bardzo niewielu, jeśli nie jedyny moment naturalności u Hillary – sprawiło, że aż 51% wyborców podjęło decyzję w dniu wyborów (zwykle jest to tylko 30%). To wydarzenia ostatnich 30 godzin kampanii sprawiły, że Clinton poszybowała o 9 punktów.

To wydarzenia ostatnich 30 godzin kampanii sprawiły, że Clinton poszybowała o 9 punktów. To dlatego Clinton wygrała wśród kobiet 14 punktami nad Obamą. To kobiety zadecydowały o wyniku.


New Hampshire.



www.foxnews.com

wtorek, 8 stycznia 2008

Wybory 2008.

Obecny sezon wyborczy jest szczególny z kilku powodów. Po pierwsze, jest to pierwsza bodaj od 1968 roku sytuacja, w której w wyborach prezydenckich każdy z czterech ostatecznych kandydatów na prezydenta i wiceprezydenta będzie postacią dotąd nie kandydującą na to stanowisko, ani nie piastującą dotąd takiego stanowiska. Prezydent G. W. Bush kończy ośmioletnią kadencję, wiceprezydent Richard Cheney odchodzi na polityczną emeryturę – po stronie domokratycznej były wiceprezydent Al Gore promuje walkę z globalnym ociepleniem, a szanse na nominację Johna Edwardsa, kandydata na wiceprezydenta w poprzednich wyborach, ocenić można na dość umiarkowane.

Po drugie, te wybory mogą zakończyć okres dominacji w amerykańskiej polityce partii republikańskiej (Grand Old Party – GOP). Od 1968 roku, na sześciu prezydentów (nie licząc Geralda Forda, który kończył kadencję Nixona i nie podlegał wyborowi), aż czterech miało nominację Partii Republikańskiej (Nixon, Regan, G. H. W. Bush, G. W. Bush). Co więcej, w 2006 zakończyła się również - zapoczątkowana tzw. Gingrich Revolution - 12-letnia dominacja Republikanów w parlamencie. Daje to Demokratom szansę na odzyskanie pełni władzy, jaką cieszyli się przez kilka dziesięcioleci w okolicach połowy XX. w, a ostatnio za prezydentury Jimmiego Cartera i na początku epoki Clintona.

Po trzecie, wybory te – zwłaszcza po stronie Demokratów - przebiegają do tej pory pod jednym, naczelnym hasłem – ”Change”, zmiany. Lansuje je przede wszystkim Barack Obama, który uczynił z tego hasła wehikuł swojej bardzo pozytywnej, ale wciąż mało konkretnej kampanii. Obama budzi entuzjazm młodych ludzi swoją biografią (dziecko imigrantów afrykańskich, absolwent uniwersytetu z Ivy League a dziś senator z Illinois), koncyliacyjnym językiem i retoryką „zuchwalstwa nadziei” (Audacity of Hope). Co ma się zmienić? Ameryka oczywiście! To narastające poczucie konieczności zmiany udziela się także innym kandydatom demokratycznym. Doszło do tego, że nawet Hillary Clinton (de facto wiceprezydent podczas kadencji jej męża) prowadzi swoja kampanię pod hasłem zmiany popartej rutyną.

Skąd to hasło? Przede wszystkim dlatego, że sposób prowadzenia polityki przez administrację Busha Jr., wyraźnie zmęczył Amerykanów. Jej odporność na argumenty i poziom niekompetencji był w kilku kluczowych sytuacjach dosłownie przerażający. Mimo to jednak daleki byłbym od nazywania tej prezydentury nieudaną. Bowiem mimo, że wojna w Iraku – jak poucza nas Thomas Ricks w bestsellerze Fiasco – była najgorzej przygotowaną wojną w historii USA, wszystko powoli idzie w dobrym kierunku i Irak zszedł z pierwszych stron gazet, a notowania G. W. Busha lekko się podniosły. Wg sondażu Gallupa z grudnia 2007 r. poparcie dla prezydenta wyniosło 37% i utrzymuje się poniżej 40% od września 2006, osiągająca swoje absolutne minimum w lipcu 2007 na poziomie 29%. Zapewne każdy polski premier marzyłby o takich wynikach, ale dla prezydenta USA nie są one powodem do radości. Jednak nie chodzi tylko o osobę obecnego prezydenta – liberalne elity nienawidziły go od zawsze. Chodzi przede wszystkim o to how the Government works. A Government, to nie tylko White House, ale także Capitol Hill.

Trzeba wszak pamiętać, że wraz z prezydenckimi – obywają się też wybory do Kongresu. A tradycyjnym obiektem ataku był zawsze i jest nadal tzw. Establishment. I choć po dawnych zamkniętych elitach waszyngtońskich nie ma już prawie śladu, to wciąż niczym nie da się tak dobrze zachęcić wyborców jak walką z wpływowymi, zasiedziałymi urzędnikami i politykami, stojącymi na straży status quo, korzystnego dla wszechwładnych dziś lobbies. Wybory do parlamentu odbywają się w USA co dwa lata i wymieniana jest część każdej izby, co wyraźnie amortyzuje wpływ społecznych emocji i nie pozwala rozumieć pracy Kongresu w kategoriach kadencji. Amerykanie są obecnie wyraźnie poirytowani partykularyzmami (partisanship) i zbyt dużym wpływem grup interesu na amerykańską politykę. Według tego samego sondażu Gallupa ocena obecnej pracy parlamentu wypada naprawdę źle – 22%, a w sierpniu wynosiła zaledwie 18%. Są to stany naprawdę niskie, ponieważ od 1974 roku tylko cztery razy poparcie dla pracy Kongresu spadło poniżej 20%. Jednocześnie 54% popiera parlamentarną dominację Demokratów.

Co ciekawe, odzyskawszy na początku 2007 roku większość w parlamencie i zapowiadając energiczne prace, Demokraci spełnili swoje zapowiedzi tylko częściowo. Za największy, choć ostatecznie raczej drobny sukces uznać należy zmiany na styku parlament-loobyści-grupy interesu. Ostatnie kilka lat obrodziło wszak w ciąg afer korupcyjnych, z których najgłośniejsza dotyczyła działalności lobbysty Jack Abramoffa i kilku reprezentantów, ale o korupcję lub nepotyzm oskarżani byli najważniejsi politycy GOP – np. jej wieloletni lider w Izbie Reprezentantów – Tom DeLay, czy jego odpowiednik w Senacie Bill Frist – co ostatecznie skończyło się ich odejściem. Od wielu lat Kongres nie potrafi uchwalić ważnych ustaw reformujących system emerytalny, opiekę zdrowotną i reguły imigracji, nie mówiąc już o zmniejszeniu krytykowanych od lat 60. subsydiów rolnych. Stąd określenia takie, jak Do-Nothing Congress.

W USA narasta dziś przekonanie, że trzeba Amerykę pchnąć ponownie naprzód. Impet jaki nadała jej konserwatywna rewolucja Ronalda Regana i Gingricha powoli wyhamował. W zeszłym roku wylano na ten temat sporo atramentu. Głównie jednak po w czasopismach demokratycznych. Sami republikanie raczej tak tego nie widzą. Dla nich najważniejsza jest... ustawa imigracyjna. Bowiem wbrew temu co można by sądzić problemem USA nie są dziś bynajmniej koszty wojny – USA wydają na zbrojenia kilka procent PKB mniej, niż w czasie szczytu zimnej wojny. Amerykanie nie przejmują się także jakoś nadmiernie kryzysem na rynku kredytów hipotecznych i wstrząsami, które będą po nim następować. Dużo bardziej doskwierają im... ceny ropy naftowej. Wyraźnie jednak i jak chyba nigdy dotąd problemem stał się obraz Ameryki na świecie i sposób prowadzenia polityki zagranicznej. Bardzo ważne są także strukturalne problemy społeczne takie jak brak (Demokraci) lub koszt (Republikanie) opieki medycznej, czy właśnie imigracja. A za kilka miesięcy, po partyjnych konwencjach rozpocznie się na pewno debata w sprawach obyczajowych i bioetycznych. Te wybory naprawdę mogą zmienić Amerykę.

sobota, 5 stycznia 2008

Iowa. Stanisław Burdziej

Wieczorem w czwartek 3 stycznia seria spotkań wyborczych (tzw. caucuses) w stanie Iowa zainaugurowała kolejny etap kampanii prezydenckiej w USA, który za pół roku skończy się wręczeniem oficjalnych nominacji kandydatom obu głównych partii.


Ponieważ tegoroczne wybory różnią się od większości poprzednich brakiem wyraźnego lidera wyścigu – a dotyczy to w równej mierze obu partii – wyraźne zwycięstwo danego polityka w Iowa może mieć znaczący efekt psychologiczny i przekonać niezdecydowanych o realnych szansach danego kandydata. Dlatego właśnie ośmiu demokratów i siedmiu republikanów skoncentrowało swe wysiłki na mobilizacji mieszkańców stanu do wzięcia udziału w spotkaniach. Hillary Clinton wabiła ich kanapkami, Barack Obama zorganizował wolontariuszy, którzy pilnowali dzieci tym, którzy chcieli wziąć udział w prawyborach; kandydaci ci zadbali nawet o łopaty do odśnieżania, aby obfite opady nie utrudniały osobom starszym dotarcia do punktów wyborczych oraz utworzyli sieć wolontariuszy, którzy gotowi są podwieźć zwolenników swego kandydata na miejsce głosowania. Batalię, którą na tym etapie kandydaci prowadzą przede wszystkim w obrębie własnej partii, opisuje się czasem jako starcie politycznej pasji i entuzjazmu (Obama i Huckabee) z establishmentem (Clinton oraz Giuliani i Romney).

Wyraźne zwycięstwo Obamy (otrzymał 38% głosów demokratów) i Huckabee (34% głosów republikanów) w Iowa zdaje się wskazywać, że Amerykanie zagłosowali za zmianą. Obu kandydatom pomogła zmiana priorytetów w toczącej się kampanii. Poprawa sytuacji w Iraku, a więc także zejście polityki zagranicznej na drugi plan, była trudnym wyzwaniem dla Republikanów, tradycyjnie prezentujących się jako twardzi obrońcy narodowego bezpieczeństwa. Obamie i innym konkurentom pani Clinton, z kolei, trudniej było krytykować ją za poparcie tej interwencji w 2003 roku.


Republikanom pozostały więc tradycyjne kwestie społeczno-kulturowe, ale tu tylko niewielu ma czystą kartę u wyborców: rozwodnik Giuliani jest zwolennikiem prawa do aborcji, zaś Mitt Romney, jako mormon, jest niestrawny dla większości konserwatywnych chrześcijan ewangelicznych, którzy są największą siłą w elektoracie republikańskim.

Stanisław Burdziej – socjolog i amerykanista, absolwent Heidelberg Center for American Studies, doktorant w Instytucie Socjologii UMK w Toruniu

piątek, 4 stycznia 2008

Iowa mówi: Czas na Zmiany.


Zdjęcie z www.foxnews.com

czwartek, 3 stycznia 2008

USA. Demokracja klanowa ?.

Amerykańska ruletka przedwyborcza jest trudno przewidywalna i aż do ostatniego momentu w listopadzie trzymać będzie w napięciu nie tylko samych Amerykanów, ale też i polityków na całym świecie. Z upływem dni układanka będzie trochę bardziej kompletna. Dzisiaj jednak, przynajmniej z mojej perspektywy, widzę jeden istotny aspekt zbliżających się wyborów. otóż, jeżeli wygrałaby Hillary Clinton, to oznaczałoby to, że Stany Zjednoczone na przestrzeni 28 lat będą zarządzane przez dwie rodziny: republikański klan Bushów i demokratyczny klan Clintonów. Klanowość władzy nie jest niczym wyjątkowym, aczkolwiek jest skrzętnie ukrywana przed masowym wyborcą. Albowiem oznacza ona faktyczną petryfikację władzy, jej zredukowanie do grupy kilku najbardziej wpływowych rodzin w kraju, zamknięcie szerokiego dostępu do elit władzy i faktyczny koniec iluzji o tym, iż każdy nosi w swoim plecaku insygnia przyszłego przywódcy. Przykład dała rodzina Bushów, chociaź juź wcześniej system władzy był tu opanowany przez rodzinę Adamsów i Rooseveltów. Demokracja w Ameryce, ta o której pisał de Tocqueville, staje się więc skorupą, zaś faktyczne dziedziczenie pozycji społecznej w odniesieniu do prezydentury przyjmuje charakter klanowy. Już sam fakt, że do klucza do Białego Domu pretenduje była Pierwsza Dama jest bezprecedensowy, oznaczałby on bowiem, iż przez 12 do 16 lat będzie tam mieszkał Bill Clinton-najpierw jako Prezydent,a potem jako Pierwszy Mąż. Z tym wiąże się inny aspekt klanowości-kapitał społeczny podlega tu agregacji, zespoleniu i skoncentrowaniu, doświadczenie zdobyte w ramach jednej rodziny nie ulega rozproszeniu, jak przedtem, ale, wręcz przeciwnie, kumuluje się. Jeśli wygra p. Hillary Clinton, to z dużą dozą prawodpodobieństwa można wnosić, iż za lat 4 o wstęp do Białego Domu walczył będzie Jeb Bush a za lat 8 jest szansa iż faktycznie taki wstęp on zdobędzie. Wykształcenie, zasoby kapitału intelektualnego, kontakty sieciowe, wsparcie biznesu czy grup nacisku—te wszystkie zmienne zblakną gdy, czy jeżeli Ameryka postępować będzie dalej na drodze demokracji klanowej. Na drodze, na której znajduje się zresztą od lat.

środa, 2 stycznia 2008

Jutro już początek prawyborów w USA. Kampania zaczyna się na poważnie.

Nadszedł rok 2008. Kandydaci na kandydatów już na starcie. Ruszają jutro prawybory.

Pozostają jeszcze niewiadome.. np. czy jednak Al Gore się zdecyduje na start w wyborach?.
Naród wszak prosi..., a może Michael Rubens "Mike" Bloomberg, który był kiedyś demokratą, a sukcesy odnosi jako republikanin zdecyduje się na start w wyborach ?.

Jutro zaczynamy od tekstu prof. Bronisława Misztala, socjologa
który m. in. wykłada w Katolickim Uniwersytecie Ameryki w Waszyngtonie

Pozdrawiam

Aleksander Z. Zioło