wtorek, 2 grudnia 2008
czwartek, 6 listopada 2008
środa, 5 listopada 2008
sobota, 1 listopada 2008
Wieczór Wyborczy - Ameryka Wybiera.
Warsztaty Analiz Socjologicznych
Res Publica Nowa
Międzynarodowy Przegląd Polityczny
Miesięcznik Stosunki Międzynarodowe
Zaproszono również:
Arcana
Le Monde diplomatique
Prawica.net
Lewica.pl
Prawy.pl
Wszyscy chętni proszeni o kontakt:
warsztaty@warsztaty.org
Zapraszamy.
środa, 22 października 2008
Jak to się robi w Ameryce.
Republikanom zabrakło scenariusza B. Planowali zrobić kampanię o Obamie - kto to taki jest. Kryzys gospodarczy zaskoczył ich - z wyjątkiem Newta Gingricha, który chce startować dopiero w 2012 roku. Mógłby kampanię McCain-Palin uratować kryzys międzynarodowy, ale wojna w Gruzji już była, wojska syryjskie nie wkroczą przed wyborami 4 listopada do Libanu, a w Izraelu trwa pat rządowy, który utrudnia podjęcie decyzji w sprawie fabryk broni atomowej w Iranie.
Wielkie debaty o bezpieczeństwie, gospodarce i charakterze nadal decydują o wyniku wyborów - a nie puder, bielsze zęby czy wstrzykiwany w twarz Joe Bidena botoks. McCain bez pomysłu na gospodarkę przegrał wszystkie trzy debaty wyborcze zdobywając przychylność odpowiednio - 32%, 43% i 22% widzów. Jednak równocześnie trwa ciężka kampania w terenie. Wymyślane są sposoby jak dotrzeć do wyborcy z własnym przekazem i to przekazem skutecznym.
Kampania wrześniowa: dominacja republikanów
Sztab republikanów postanowił odebrać demokratom decydowanie o cyklu newsów. W kilka godzin po zakończeniu sierpniowej konwencji demokratów ogłoszono zaskakujący wybór, że Sarah Palin ma być kandydatką na wiceprezydenta. Spełniła swoje zadanie: po pierwsze przez trzy tygodnie media zajmowały się kim ta osoba jest i jakie ma poglądy, po drugie obudziła dumę wśród konserwatystów i dorzuciła do kampanii McCaina 30 milionów $.
Również zawieszenie kampanii przez McCaina i jego powrót do Waszyngtonu, by wynegocjować plan ratunkowy dla gospodarki, mogło umocnić dominację republikanów. Jednak popełniono błąd: odwołano występ u Davida Lettermana (coś w rodzaju programu Szymona Majewskiego), po czym McCain zamiast udać się do samolotu, poszedł do sąsiedniego studia w tym samym budynku i wystąpił u Katie Curic (coś w rodzaju programu Tomasza Lisa). Następnie w Waszyngtonie popierał plan opracowany przez elity - gwarancje państwowe dla banków, dofinansowywanie kredytów mieszkaniowych - który w pierwszej wersji przepadł w Kongresie. Całkiem sporo kongresmenów okazało się bowiem zwolennikami wolnego rynku, a nie interwencji i mnożenia pieniądza w gospodarce.
Gospodarka: Amerykanie myślą inaczej niż elity
Amerykańskie elity, po zachłyśnięciu się w latach 70-tych Keynesem, obecnie jak jeden mąż wyznają idee Miltona Friedmana. Okazuje się jednak, że bardzo wielu Amerykanów wolałoby twardy i mocny pieniądz -- wg sondażu Pew z 30 września aż 38% nie życzy sobie pompowania pieniędzy w gospodarkę (a więc jest podażowcami takimi jak Ronald Reagan), a 24% twierdzi, że rozumie naturę kryzysu. W sytuacji, gdy elity jednogłośnie twierdzą, że kryzys ma charakter finansowy (bo jeden kongresman Ron Paul to nie elita), a 38% wyborców twierdzi, że kryzys ma charakter monetarny, czyli przyznaje rację Ronowi Paulowi - to ważny sygnał, zupełnie zignorowany przez ekipę McCaina, której dowodzi ekonomista Douglas Holtz-Eakin.
Newt Gingrich, Rudy Giuliani czy Mitt Romney są wielce powściągliwi, ale Romneyowi wymsknęło się, że "nie ma pojęcia jaka logika stoi za planem ratunkowym popieranym przez McCaina", to znaczy jak miałby on zadziałać. Jedynym, który się wypowiada jest Ron Paul, który uważa, że ciągłe obniżanie oprocentowania kredytów sprawia nadmierną podaż pieniądza, która jest łatwo mierzalna -- wysokie ceny złota i słaby względem innych walut dolar jest mierzalnym dowodem, że kryzys ma charakter monetarny, bo w gospodarce jest za dużo pieniądza i wpompowanie kolejnych 700 mld dolarów wcale się systemowi nie przysłuży.
Rekordy bite w Ohio
Obama wydał 800 tysięcy dolarów na rejestrację wyborców. Rejestrowani są też zmarli, dzieci z przedszkoli a także postacie z kreskówek Disneya. Poziom rejestracji wyborców wyniósł 94% w Ohio, a w Indianie 105% (sic!). Bite są też dużo poważniejsze rekordy. Do początku października kampania Obamy skontaktowała się przez agitatorów (canvassers) z 37% mieszkańców Ohio, podczas gdy kampania McCaina z 27%. Jeśli dodać do tego e-maile i esemesy, to wynik kampanii Obamy sięgał 43% skontaktowanych miesiąc przed wyborami.
Jak to się robi? Sztab Obamy podzielił Ohio na 1231 "sąsiedztw", które obejmują po 8-10 obwodów głosowania. W każdym sąsiedztwie działa zespół agitatorów, którzy chodzą od drzwi do drzwi. Na początku września zespoły działały w 65% sąsiedztw, na początku października w 85% sąsiedztw. Dla porównania kampania Kerry'ego sprzed czterech lat ograniczała się tylko do miast. Kampania Obamy podjęła dwa wielkie ryzyka -- 1) wydania ogromnej forsy na przeszkolenie i zbudowanie zastępów agitatorów, 2) zaufania agitatorom, że to oni będą w stanie nakłonić ludzi do głosowania. Przecież to mogły być bandy hipisów, zniechęcających mieszkańców małych miasteczek, a sami agitatorzy pracują często za darmo, więc pytanie czy potrafią agitować.
Jeremy Bird - szef kampanii Obamy w Ohio - tak tłumaczy nowość w organizacji kampanii: "Postanowiliśmy, że nie będziemy rozliczać agitatorów z liczby wyborców, których odwiedzili. Rozliczamy ich za liczbę wolontariuszy, których rekrutują, szkolą i nadzorują. Sztab główny kampanii nie odpytuje nas z liczby wręczonych ulotek, ale z liczby powołanych zespołów w sąsiedztwach i czy agitatorzy są na wszystkich wydarzeniach lokalnych".
Na co wydaje kampania Obamy
McCain prowadzi w sondażach na Florydzie, bo brał tu udział w bardzo ostrych prawyborach, więc jest znany i wielu ma świeżo w pamięci, że w w styczniu na niego oddali głos. Z kolei demokratyczne prawybory na Florydzie praktycznie się nie odbyły i żaden z demokratycznych kandydatów nie prowadził tu kampanii. Obama postanowił przeprowadzić tu największą w historii polityki kampanię terenową - z innych stanów ściągano na Florydę specjalistów, wolontariuszy i agitatorów. Latem otworzono 60 biur i zwerbowano ponad 100 tysięcy wolontariuszy, których pracę nadzoruje 300 płatnych supervisorów. Jednocześnie Obama permanentnie puszcza w tym stanie w telewizji reklamówki, na których emisję wydał pięć razy więcej, niż McCain.
Wydatki na emisję reklamówek w telewizji nadal pochłaniają najwięcej. Obama wydawał dotąd dziennie 1,0-1,1 mln $ na wykupienie czasu antenowego. Na przełomie września i października sztab senatora z Illinois dokonał wielkiej ofensywy z dziennymi wydatkami 2,0-2,4 mln $ (dane z całego kraju). Przyniosła ona należyty skutek, wzmocniła morale zwolenników Obamy i 3 października Charles Krauthammer był pierwszym konserwatywnym publicystą, który przyznał, że nowym prezydentem zostanie młody Mulat.
Jak dokładnie wyglądały osiągnięcia reklamowej szarży demokratów w dniach 28 września - 4 października. W owym tygodniu demokraci wydali 16,2 mln $, a republikanie 9,5 mln $. Jaki był dokładnie efekt? W stanach, w których poziom wydatków na spoty telewizyjne był podobny, Obama przesunął się w sondażach o średnio 2,44 punkty procentowe. W stanach, w których Obama wydał w telewizji przynajmniej 1,7 razy więcej - to poparcie dla niego wzrosło o średnio 3,61 punkty procentowe. Równocześnie w tym samym tygodniu jedynym stanem, w którym to McCain wydawał więcej na reklamę niż Obama była Minnesota -- i tu również reklama okazała się efektywna, bo poparcie zaczęło wyraźnie rosnąć McCainowi.
Efekt Bradleya nie istnieje
Jednym z ulubionych zajęć publicystów w czasie tegorocznych wyborów jest omawianie efektu Bradleya. Dziesięć dni temu w Gazecie Świątecznej amerykanistka Agnieszka Graff poświęciła efektowi Bradleya aż trzy strony. Efekt Bradleya - wyjaśnijmy wreszcie to zjawisko - to rzekomy wstyd własnego rasizmu, który każe znaczącej statystycznie grupie deklarować w sondażach i publicznie twierdzić, że się zagłosuje na Murzyna, a w rzeczywistości oddaje się głos na Białego. To efekt Bradleya miał być winien przegranej Obamy w New Hampshire w styczniu. W istocie zadecydowało tam zupełnie inne zjawisko - efekt Lazio - o czym można przeczytać w artykule przedstawiającym cztery teorie i obalającym punkt po punkcie pierwsze trzy.
Ucieszyło mnie, że również politolodzy Harvardu zabrali się za efekt Bradleya i obalili wreszcie ten mit. Dokładniej jeden politolog - Daniel Hopkins. Prześledził on 133 wyścigi wyborcze kobiet, Murzynów i przedstawicieli mniejszości na stanowiska senatorów i gubernatorów w latach 1989-2006. Wyszło mu, że efekt Bradleya zaczął znikać odkąd Bill Clinton rozpoczął leczyć rany rasizmu po zamieszkach w Los Angeles w 1992 roku (53 ofiary śmiertelne) i zanikł ostatecznie w 1996, gdy Bob Dole w wyborach prezydenckich próbował zdobyć elektorat murzyński obietnicą niskich podatków. Pracę Daniela Hopkinsa można przeczytać tutaj: http://people.iq.harvard.edu/%7Edhopkins/wilder13.pdf
Szkoda tylko, że pani Graff z Krytyki Politycznej jest o całe pokolenie do tyłu.
Andrzej Kozicki w ramach Ameryka Wybiera
poniedziałek, 13 października 2008
sobota, 4 października 2008
Biden v. Palin. McCain reaktywacja ?.
Debata kandydatów na wiceprezydenta USA wywołała ogromne zainteresowanie. Pobito rekord popularności ok 70 milionów amerykanów oglądało debatę...dla przypomnienia debatę Obama - McCain ok 52 miliony.
Sarah Palin wyszła z debaty niepokonana. Trudno mówić o jej zwycięstwie, ale na pewno debata może pozwolić na podniesienie się teamu McCain - Palin. Biden nie przegrał debaty, ale jednak nie doprowadził do zatopienia McCain - Palin.
W sondażach prowadzi zdecydowanie Obama - Biden. No cóż do wyborów został miesiąc.
Amerykanie jednak wydaje się, że chcą Obamę na fotelu prezydenta i McCain staje przed niezwykle trudnym zadaniem.
Debata na CNN
Sondaż na Politico.com
Mapa poparcia na CNN
No i na zakończenie Zogby
piątek, 26 września 2008
Remis, McCain plus. Paweł Burdzy.
Żadnych większych wpadek, nokautujących ciosów, twarda, wyrównana ale bardzo merytoryczna dyskusja – tak w kilku słowach można scharakteryzować pierwszą debatę pomiędzy kandydatami na prezydenta USA. W półtoragodzinnej wymianie na tematy ekonomiczne i kwestie międzynarodowe, był remis, z lekkim wskazaniem na Johna McCaina.
Miałem wrażenie, że początkowo Barack Obama był spięty, nie zwracał się bezpośrednio do rywala. Dwa razy pomylił jego imię, choć przyszło mi do głowy, że to może prowokacja obliczona na zdenerwowanie słynącego z temperamentu McCaina. Dopiero po mniej więcej pół godzinie Obama wyraźnie się rozluźnił i miał lepszą końcówkę. Kilka razy umiejętnie kierował debatę na swój ulubiony temat – osiem, nieudanych jego zdaniem, lat rządów George’a W. Busha.
McCain był cały czas równy i konsekwentnie wypominał słabe doświadczenie rywala w kwestiach polityki zagranicznej i bezpieczeństwa państwa, podkreślając że Obama wielu spraw po prostu „nie rozumie”. Zresztą kandydat Demokratów był wyraźnie niepewny gdy mówił o Rosji (początkowo zerkał na notatki), dał się podejść rywalowi w kwestii bezpośrednich rozmów z prezydentem Iranu (choć wcześniej bardzo elokwentnie mówił na ten temat), w kilku momentach widać było wyraźnie na twarzy zniecierpliwienie. Na koniec debaty McCain powiedział wręcz wprost, że jego rywal „nie ma wystarczającej wiedzy i doświadczenia” aby zostać prezydentem.
W telewizji CNN przez cały czas pokazywano na małym ekranie trzy kategorie wyborców: Republikanie, Demokraci i Niezależni. Dzięki temu można było śledzić bezpośrednią reakcję na wypowiadane kwestie. Ten gadżet doskonale pokazywał jak obaj kandydaci grali pod swoich twardych wyborców. Gdy Obama wspominał nazwisko prezydenta Busha, błędnej polityki w Iraku, konieczności załatwienia sprawy Afganistanu, gdy atakował cięcia podatkowe dla bogatych, nadmierny wpływ lobbystów i konieczność energetycznej niezależności – niebieska linia pikowała. Czerwona linia zwolenników Partii Republikańskiej szła do góry, gdy kandydat partii wspominał o konieczności cięcia podatków i ograniczenia wydatków budżetu, wydobywania większej ilości ropy przez USA i ograniczeniu pomocy zagranicznej, wreszcie o konieczności zwycięstwa w Iraku i Afganistanie. Brak specjalnych zdziwień – kandydaci wiedzą przecież jakie naciskać klawisze, aby ich najwierniejsi zwolennicy byli zadowoleni. Debata była okazją, aby scementować to poparcie.
Najciekawsza walka toczyła się o niezależnych. I tutaj wyraźnie wygrał McCain. Za każdym razem kiedy mówił (a było to kilka razy), że w jakimś ważnym głosowaniu przeciwstawił się Partii Republikańskiej, gdy mówił o współpracy z Demokratami, gdy przedstawiał się jako reformator - zielona linia strzelała do góry. Z kolei niezależnym podobały się wypowiedzi Obamy o walce z lobbystami, niezależności energetycznej czy o konieczności poprawy wizerunku USA na świecie.
Odbiór debat w dużej mierze zależy od wcześniejszych oczekiwań. W 2000 r. nikt nie dawał szans George’owi W. Bushowi w starciu z superintelingentnym ale drętwym wiceprezydentem Alem Gore. Podobnie było cztery lata później z Demokratą Johnem Kerry. Niskie oczekiwania sprawiły, że gdy Bush nie został „rozjechany” przez swoich rywali, uznano że… był lepszy. Przed obecną debatą, Barack Obama uchodził za mistrza elokwencji. Debata pokazała, że wygłaszanie płomiennych mów w gronie wyselekcjonowanych zwolenników, a twarda wymiana zdań z wymagającym przeciwnikiem, to dwie różne sprawy. Zwłaszcza gdy debatuje się na trudny dla siebie temat: w tym wypadku sprawy międzynarodowe i bezpieczeństwa. John McCain nigdy nie był złotoustym mówcą i nikt nie oczekiwał od niego słownych fajerwerków. W zamian Republikanin dał jasny, twardy, czasami na granicy brutalności – przekaz. Ale Prezydent USA to najcięższa na świecie praca, więc trzeba wykazać się twardością, a nie tylko elokwencją
Jednym słowem, remis z lekkim wskazaniem na McCain’a. Co oczywiście niczego nie rozstrzyga – przed nami kolejne debaty i trzydzieści kilka dni kampanii. Choć moje największe zdziwienie budzi coś innego: jakim cudem, wobec tak wielkiego niezadowolenia z Busha i stanu amerykańskiej gospodarki, wyścig do Białego Domu jest tak wyrównany a Barack Obama nie tylko nie odbywa obecnie zwycięskiej rundy przed pewną wygraną w listopadzie, ale musi ciężko walczyć o wcale nie tak pewne zwycięstwo?
Paweł Burdzy
I debata przed Nami.
Już blisko pierwsza debata kandydatów w USA.
Sondaże wskazują, że pretendenci idą łeb w łeb.
CNN
FOXNEWS
POLITICO
czwartek, 11 września 2008
piątek, 5 września 2008
"Jak to się robi? Konwencje w USA". Andrzej Kozicki.
KONWENCJA DEMOKRATÓW
Amerykański i lewicowy odpowiednik Salonu24 - http://www.huffingtonpost.com - ustami swej założycielki przyznał się, że zatrudnia 30 pełnoetatowych moderatorów, którzy czytają i kasują nieprawomyślne komentarze.
Przy okazji huraganu Gustav wyszło na jaw, że Facebook jest skuteczniejszy w dzieleniu się (sharing) krótkimi wiadomościami od Twittera, del.icio.us, Digg itp. - http://www.allfacebook.com/2008/08/facebook-live-feed-kills-twitter-friendfeed
Gratulujemy politologom, którzy po raz kolejny pławią się w teorii, a nie praktyce. Krajowy zjazd amerykańskich politologów (7200 uczestników) odbył się w tym samym terminie, co konwencja demokratów w Denver, ale... w Bostonie. To nie lepiej było tydzień po albo tydzień przed jakąś konwencją, wykorzystując infrastrukturę jednej z partii?
Gdy Joe Biden miał 29 lat został wybrany do Senatu na fali swojego hasła wyborczego "Change". Wybór przewodniczącego komisji spraw zagranicznych w Senacie na wiceprezydenta u boku Obamy zdecydowanie zmniejszył entuzjazm demokratów. 67% wyborców Obamy wyrażało swój entuzjazm przed ogłoszeniem kandydata na wiceprezydenta, po stworzeniu tandemu Obama-Biden entuzjazm spadł do 55%. Przecieki ze sztabu demokratów świadczą, że to Putin "zawetował" pewniaka na wiceprezydenta - gubernatora Tima Kaine'a - przedłużając wojnę w Gruzji.
John Kerry zdobył 89% demokratów w 2004 roku. Obama ciągle utrzymuje się na poziomie 80%, dlatego konwencja była nastawiona nie na wyborców niezależnych, ale miała zmobilizować demokratów na rzecz wspólnego kandydata. Najgorzej Obama wypada wśród Białych, którzy mieszkają na prowincji - zaledwie 38% tego typu wyborców Hillary Clinton popierało Obamę tuż przed konwencją. Efekt: poparcie dla Obamy wśród byłych wyborców Hillary zwiększyło się w tydzień z 58% do 67%.
Ciągłe zmiany poglądów u Obamy wymusiły na organizatorach konwencji poświęcenie całego wystąpienia Michelle Obamy sprawie stałości. Że się nadal kochają i że "Barack Obama jest tym samym facetem, w którym zakochałam się 19 lat wcześniej".
Ani "młody senator", ani "Afroamerykanin" już nie robią wrażenia świeżości. Z tej racji "The New York Times" dla podkreślenia przełomowego i historycznego charakteru nominacji demokratów zaczął podawał pełne nazwisko Obamy - że to Barack Hussein Obama zdobył nominację - http://www.nytimes.com/2008/08/28/us/politics/28DEMSDAY.html - Koniec husajnowego taboo?
Dzień przed przyjęciem nominacji, Obama niespodziewanie pojawił się na przemówieniu Bidena i zrobili sobie zdjęcia. Dzięki temu czytelnicy gazet następnego dnia, ale też internauci, zobaczyli ich wspólne zdjęcie i pomyśleli sobie "przegapiłem mowę nominacyjną", po czym z tekstu lub podpisu pod zdjęciem dowiadywali się, że wcale nie przegapili, bo przemowa Obamy dopiero za kilka godzin. Majstersztyk.
Obama spędził 12 godzin ucząc się i poprawiając przemówienie nominacyjne. Przeczytał też przemówienia Kennedy'ego z 1960 roku i Reagana z 1980 roku. Kennedy wzywał rodaków, by "znaleźli w sobie nerwy i wykrzesali ochotę, by wybudzić się po ośmioletnim koszmarze". Z kolei Reagan mówił, że "chodzi o bezpośrednią polityczną, osobistą i moralną odpowiedzialność przywódców Partii Demokratycznej za sprowadzenie na nas szeregu nieszczęść".
Kampania Obamy ustawiła za cel poprzeczkę 50% głosów w 49 stanach, jedynie w Georgii wynosi ona 47%, gdyż stamtąd pochodzi Bob Barr, kandydat libertarianów. Nie jest on jednak zagrożeniem dla McCaina, gdyż w odróżnieniu od Rona Paula nie ma pojęcia o ekonomii.
KONWENCJA REPUBLIKANÓW
Jedynie 29% wyborców twierdzi, że McCain prowadzi kampanię negatywną. Najniższy poziom w historii. McCain jest zabójczy w uśmiechu i w rękawiczkach.
Rudy Giuliani cztery razy wyśmiewał się z tego, że Obama jest "community organizer" i to jest jego "doświadczenie w zarządzaniu". Bo rzeczywiście, nikt nie wie, kto to jest dokładnie - męska opiekunka do dzieci? organizator wyjść do zoo? facet obdzwaniający kolegów, kto zagra po pracy w kosza? Całkiem możliwe, że to będzie wkrótce równie obraźliwe określenie, co "liberał".
Cztery dni konwencji i cztery tematy. Poniedziałek - Służba. Wtorek - Reforma. Środa - Prosperita. Czwartek - Pokój.
Mark Sanford, gubernator Płd. Karoliny poparł McCaina w 2000, ale nie poparł w 2008 i gdyby nie Huckabee, McCain by nie zdobył tego zdanu. Za karę Sanford nie wystąpił na konwencji.
O ile huragan Gustav skutecznie powstrzymał prezydenta Busha od przylotu na konwencję republikanów, to z Dickiem Cheneyem coś trzeba było zrobić. Zatem tuż po swoim wystąpieniu musiał pilnie wylecieć do Azerbejdżanu, Gruzji, Ukrainy, Włoch. No nie mógł znaleźć innego terminu w swoim kalendarzu na pływanie gondolą po Wenecji.
Przemówienie nominacyjne Johna McCaina było tuż po finale futbolu amerykańskiego. McCain gotów był odczekać z mową, gdyby mecz się przedłużył. Kandydat republikanów wystąpił na zmiennym tle, raz sraczkowato-zielonym, raz sinoniebieskim i przemawiał cienkim, starym głosem bez entuzjazmu. Sztab Obamy wyraził nadzieję, że wszyscy kibice futbolu obejrzeli również wystąpienie McCaina. Trudno o większą złośliwość.
Wbrew temu, co lubią powtarzać dziennikarze, Steve Schmidt (strateg McCaina) nie jest protegowanym Karla Rove'a. Wręcz odwrotnie, ten 38-latek ciągnął kampanie Lamara Alexandra w 2000 roku i dwie kampanie Arnolda Schwarzeneggera (2003 & 2006). Steve Schmidt jest też odpowiedzialny za kontakty z Log Cabin, czyli republikańskimi gejami i lesbijkami, gdyż siostra stratega jest lesbijką. Log Cabin wsparła oficjalnie (http://www.gaywired.com/Article.cfm?Section=66&ID=20181) parę McCain-Palin, gdyż Palin m.in. popiera usankcjonowane urzędowo związki partnerskie - żeby mogli opiekować się partnerami w szpitalu, mieć prawa przy pochówku czy innych intymnych i rodzinnych sprawach. Z sondażu dla CBS News i New York Timesa wynika, że 48% delegatów republikańskich na konwencję popiera instytucję związku cywilnego dla gejów.
SARAH PALIN
Wybór Sary Palin to zwycięstwo Dicka Morrisa. To on od miesięcy upierał się, że nie chce "kolejnego nudnego gubernatora z południowego stanu". Morris ciągle powtarzał, że McCainowi potrzeba kogoś, o kim będzie się gadać, dyskutować i kłócić. McCainowi trzeba zaskakującego wyboru, który przywroci nudnej kampanii element "mavericka", czyli przypomni, że McCain chadza swoimi drogami. Dick Morris wolał Joe Liebermana (to byłby pierwszy międzypartyjny tandem od Lincolna-Jacksona), ale Karl Rove uparł się, by dbać o konserwatywną bazę, że do zwycięstwa potrzeba mobilizacji religijnych. No i proszę. Wyciągnęli Palin jak królika z kapelusza.
Sarah Palin nie miała żadnych przyjaciół na Kapitolu i w mediach. Maszyna Romneya ma swoich dziennikarzy, senatorzy chcieli Joe Liebermana.
"Mamuśkę hokeisty od pitbulla różni tylko szminka", twierdzi Sarah Palin. To zenergetyzowało prawicę. Tylko 25% zwolenników McCaina deklarowało entuzjazm dla jego kandydatury, odkąd jednak jest to tandem McCain-Palin, poziom entuzjazmu wzrósł do 55%. Baza religijna ruszyła się. Gorącą chęć pójścia na wybory wyraża już 66% evangelicals, choć jeszcze tydzień temu tylko 57% chciało iść do urny.
Sarah Palin umie czytać z promptera napisane dla niej przemówienia. Czy jest dobra w wywiadach? Nie wiemy i się prędko nie dowiemy. W czasie konwencji miała za zadanie dorównać Obamie w świeżości i w dobrych przemówieniach, których słownictwo cyzelował Frank Luntz (oficjalnie zatrudniony przy kampanii republikanów, autor zwycięskiej kampanii Newta Gingricha w 1994 roku). Dlatego Sarah Palin nic nie mówi o tym, że jest kreacjonistką i że jest przeciwna aborcji nawet w przypadku gwałtu. Czego jeszcze nie mówi Sarah Palin? Jak dotąd ani razu nie usłyszeliśmy z jej ust nazwiska "George Bush" ani jakiejkolwiek wariacji słowa "republikański".
Przemówienie Sary Palin obejrzało 37 milionów, w tym 19,5 mln kobiet. Zgarnęła 25% wszystkich widzów powyżej 55 roku życia, a jedynie 2% nastolatków. To pożądany wynik. Dla porównania Obamę obejrzało 38 milionów. Mało tego, trzeci dzień konwencji republikańskiej śledziło 1,4 mln hiszpanojęzycznych, o 200 tysięcy więcej, niż trzeci dzień demokratycznej. Wynik ten osiągnięto pomimo tego, że dwie kablówki Univision i Telemundo nie nadawały republikanów.
Koncepcja Dicka Morrisa, by odciągnąć wyborców zarówno od McCaina jak i Obamy ma wielką szansę się we wrześniu ziścić. Przez cały wrzesień każde słowo Sary Palin będzie przedmiotem roztrząsań i analiz semiotycznych, pojawi się mnóstwo komiksów, rysunków i wierszyków w gazetach. Artykuły o jej śmiesznym akcencie trafią na czołówki. Będą jej ciekawi gdziekolwiek pojedzie i będzie ściągała tłumy. Każdy będzie chciał coś o niej wiedzieć, a główny korespondent New York Timesa Adam Nagourney na pewno uprze się, by spędzić z nią przynajmniej tydzień 24h na dobę. Wybór Sary Palin zaowocował napływem zaproszeń na szereg konferencji i zjazdów całkiem sporych organizacji - Krajowy Związek Firm Budowlanych już zaklepał jej obecność na swoim zjeździe. Co niemiara będzie też zjazdów organizacji charytatywnych i religijnych.
Sposób sprawdzenia wszystkich faktów o Palin przed nominacją też jest nietypowy. Zamiast małej grupy researcherów zwrócono się do kilkudziesięciu osób z prośbami o sprawdzenie pojedynczych faktów. Osoby te nie wiedziały o sobie wzajem, nie informowano też o procesie samej pani gubernator. W ten sposób uniknięto zainteresowania, o które łatwo, bo Alaska to mało ludny stan i plotki przenoszą się błyskawicznie. Efektem był 40-stronicowy raport dla Johna McCaina. Na końcu zadano Palin 70 bardzo "inwazyjnych w prywatność" pytań - podczas trzygodzinnego odpytywania Palin ujawniła, że najstarsza 17-letnia córka jest w ciąży, a 20 lat wcześniej mąż był aresztowany. Przejrzano też wszystkie zeznania podatkowe i umowy bankowe i ubezpieczeniowe.
wtorek, 2 września 2008
sobota, 9 sierpnia 2008
Pas Biblijny kluczem do zwycięstwa. Andrzej Kozicki.
Przywrócenie godności Murzynom, odtąd nazywanymi Afroamerykanami, zapewnienie im szans emancypacji i promowanie egalitaryzmu oraz budowa systemu opieki społecznej na długie lata zantagonizowała uprzedzonych rasowo Białych i oddała stany południowe w ręce republikanów. Jak wielka to była rewolucja niech świadczy fakt, że do połowy XX wieku małżeństwa między Białymi i Murzynami były zakazane, nawet jeśli uczęszczali do tego samego kościoła.
Na potwierdzenie działania „Southern Strategy” Bill Clinton podaje, że jedynie dwaj demokraci – Carter z Georgii w 1976 i właśnie Clinton z Arkansas w latach 1992 i 1996 znaleźli się za biurkiem w Gabinecie Owalnym.
To Zbigniew Brzeziński okazał talent „kingmakera”, gdy wynalazł nauczyciela szkółki niedzielnej Jimmy Cartera, młodego gubernatora Georgii, i na przekór establishmentowi Partii Demokratycznej podjął rebeliancką walkę o uczynienie go prezydentem. To właśnie strateg Brzeziński postanowił wypromować sejmik w Iowa, na który to stan nikt w historii Ameryki nie zwracał dotąd uwagi. Iowa to stan wiejski, niezbyt ludny i z dala od Waszyngtonu, ale za to sejmik w Iowa był – i do dziś pozostaje – pierwszym starciem w prawyborach. Carter wykorzystał efekt kuli śnieżnej, czyli wygrał w religijnym Iowa, żeby zdobyć zainteresowanie mediów i tak powoli – od prawyborów do prawyborów – osiągnąć pozycję, w której faworyci nie będą mu w stanie zagrozić. Od tej pory już wszyscy zwracają uwagę na sejmik w Iowa.
Z kolei Bill Clinton to „self-made man”, był sobie sterem i okrętem. Dick Morris nie mógł zdominować administracji Clintona, bo bardziej był sondażowcem, niż strategiem. Jak wielokrotnie Morris podkreślał, Clinton pytał się go „jak” osiągnąć zamierzone cele – a w przypadku Brzezińskiego, Carter pytał się go raczej „co” należałoby osiągnąć.
Morris nie lubi wracać do sprawy wyboru kandydata na wiceprezydenta u boku Clintona w 1992 roku. Podobnie jak wszyscy inni, wolał wtedy postawić na kogoś starszego niż Al Gore, najlepiej kogoś z zagranicznym obyciem. Bill Clinton wybrał jednak Gore'a i twierdzę, że stało się to właśnie z tej racji, iż Clinton wierzył w „Southern Strategy” – senator z Tennessee zwiększał szanse na zgarnięcie elektorskich głosów stanów Południa. Identyfikacja Tennessee z Południem jest bowiem tak silna, że w 2000 roku w stanie tym wygrał kandydat z leżącego na południu Teksasu, a nie ich własny senator i rodzimy wiceprezydent – Al Gore. Działanie „Southern Strategy” dobrze widać też na przykładzie Georgii (aż 15 głosów elektorskich), która zawsze głosuje na kandydatów z Południa. W ten sposób Clinton dwa razy odbił ją republikanom, mając średnią przewagę 216 tysięcy głosów, a następnie dwa razy wygrał w niej Bush ze średnią przewagą 426 tysięcy głosów.
Wydaje się też, że Bill Clinton zaszczepił ideę „Southern Strategy” swojej żonie, Hillary, która dla Billa przeniosła się do Arkansas ze stolicy federalnej, gdzie była na ścieżce awansu na szefową krajowego biura legislacyjnego i tym samym Arkansas ją zaadoptowało jako „swoją”. Rzeczywiście, w tak zwanym Bible Belt – Pasie Biblijnym, czyli religijnych stanach Południa – w prawyborach Hillary Clinton pokazała swą siłę. Przekonanie Clintonów o niezawodności „Southern Strategy” zawiodło ich do wykupienia tydzień temu domen internetowych Hillary2012, itp. Oni po prostu nie wierzą w zwycięstwo kandydata z Północy, którym jest Barack Obama.
Czy Clintonowie mają rację? Być może nie, bo to właśnie Barack Obama został odnaleziony w stanowej legislaturze przez Zbigniewa Brzezińskiego, żeby mógł wystąpić cztery lata temu na konwencji Johna Kerry'ego. Południe to dawne stany niewolnicze, a więc z wysokim odsetkiem Murzynów. Kiedy Brzeziński tak wcześnie zaczął promować Obamę na kandydata, to znając strategiczne nawyki byłego szefa Rady Bezpieczeństwa Narodowego zapewne kalkulował, że zwiększenie – bardzo niskiej wśród Murzynów – frekwencji może zrekompensować balast w postaci reprezentowania przez Obamę północnego Illinois. W ten sposób niewielka zmiana formuły „Southern Strategy” na nowo przywróciłaby demokratom prezydenturę światowego mocarstwa.
Rozwiążmy zatem zagadkę „Southern Strategy” w przypadku Baracka Obamy. Czy Barack Obama jest w stanie przejąć Pas Biblijny i tym sposobem wygrać wybory? O ile musiałaby się zwiększyć frekwencja wyborców murzyńskich, żeby Obama wygrał. Dokonajmy symulacji na podstawie wyników z 2004 roku. Wówczas John Kerry zdobył poparcie 88% Murzynów, a obecnie na Obamę zamierza głosować 95% Murzynów. Już po tych danych widać, że różnica 7 punktów udziału sama w sobie nie wystarczy i sedno sprawy leży w zwiększeniu rejestracji wyborczej, a co za tym frekwencji. Murzyni stanowią bowiem 12% populacji Stanów Zjednoczonych, ale zaledwie 5% wyborców.
Jest 12 stanów, w których Murzyni stanowią więcej, niż 5% miejscowej ludności. Poniższa tabela przedstawia o ilu więcej Murzynów powinno udać się do lokali wyborczych, żeby w danym stanie wygrał John Kerry (pierwsza kolumna, na podstawie prawdziwych wyników) czy Barack Obama (druga kolumna, wszędzie zakładając poparcie Obamy wśród 95% Murzynów).
| John Kerry | Barack Obama |
Ohio | 20% | 0% |
Nevada | 28% | 8% |
Floryda | 56% | 23% |
Wirginia | 58% | 30% |
Płn. Karolina | 73% | 36% |
Płd. Karolina | 81% | 41% |
Luizjana | 64% | 48% |
Mississippi | 70% | 51% |
Georgia | 96% | 64% |
Arkansas* | 65% | 65% |
Missouri | 88% | 67% |
Tennessee | 142% | 116% |
* John Kerry zdobył 94% murzyńskich głosów w Arkansas.
Jak widać z symulacji, zwiększenie frekwencji mogłoby realnie zmienić wynik w trzech stanach – Ohio, Nevadzie i Florydzie – które i tak należały do grupy „swing states”, czyli pól bitewnych. Fakt, że Barack Obama jest Murzynem nie zmienia zatem dotychczasowego działania „Southern Strategy” – nadal dla wygrania wyborów jako demokrata musisz być Białym z Południa, który afiszuje się ze swoją religijnością.
Obama swoim wielorasowym pochodzeniem wprowadza do gry zupełnie inne stany, wszystkie leżące na granicy z Kanadą – która w oczach wielu Amerykanów sączy przez granicę socjalistyczne ideały oraz Oklahomę i Kansas, gdzie jest najwyższy odsetek (poza Kalifornią) małżeństw międzyrasowych. Tylko, że to są stany, w których Partia Demokratyczna jest słaba organizacyjnie i trudno sobie wyobrazić, że do listopada uda się nadrobić wieloletnie zaniedbania w strukturach partyjnych.
Kluczem pozostaje Południe. W Bible Belt mógłby zwiększyć Obama swe szanse wybierając na wiceprezydenta Tima Kaine'a – antyaborcyjnego gubernatora Wirginii. Czy jednak Partię Demokratyczną, w której ostatni raz na konwencji zwolennik praw dzieci nienarodzonych przemawiał w 1980 roku, stać na dyskusję o aborcji?
wtorek, 5 sierpnia 2008
niedziela, 27 lipca 2008
piątek, 18 lipca 2008
John Sidney McCain III - "natural born citizen" ?.
Właśnie skończyłem lekturę nieco przydługiej (53 strony, przeszło 200 przypisów), ale porządnie zredagowanej analizy Gabriela J. China (Chester H. Smith Professor of Law, Professor of Public Administration and Policy, University of Arizona) w której dowodzi on, że John McCain nie może zostać czterdziestym czwartym prezydentem Stanów Zjednoczonych, gdyż nie spełnia on konstytucyjnego warunku bycia natural born citizen (cf. Arizona Legal Studies. Discussion Paper No. 08-14).
Tytuł tego opracowania wyjawia zasadniczą tezę autora: Why Senator John McCain Cannot Be President: Eleven Months and a Hundred Yards Short of Citizenship. John McCain urodził się 29 sierpnia 1936 roku w bazie amerykańskiej marynarki wojennej o pięknej nazwie Coco Solo w podlegającej amerykańskiej jurysdykcji strefie kanału Panamskiego (Panama Canal Zone), gdzie stacjonował jego ojciec. W 1937 roku Kongres uchwalił prawo nadające osobom urodzonym w Panama Canal Zone obywatelstwo amerykańskie. Według profesora China, McCain jest dzięki temu prawu obywatelem amerykańskim, ale nie jest natrural born citizen, gdyż... urodził się o jedenaście miesięcy za późno.
Zdaje się, że w Stanach rewelacje prof. China traktowana są wyłącznie jako ciekawostka sezonu ogórkowego, która nie będzie miała skutków dla przebiegu kampanii wyborczej. Kandydatura McCaina nie jest zagrożona. Mnie nasuwa się natomiast refleksja innego rodzaju. Do tej pory wskazywano na wiek McCaina jako jego wadę: w razie wygranej w wyborach McCain byłby najstarszym ze wszystkich prezydentów USA. Według niektórych jest po prostu za stary na to by zostać prezydentem. Prof. Gabriel Chin jest pierwszą osobą, o jakiej słyszałem, według której, John Sidney McCain III jest za młody by zostać prezydentem – za młody o jedenaście miesięcy...
Jan P. Gałkowski dla projektu Ameryka Wybiera
poniedziałek, 14 lipca 2008
Ameryki strategia wobec Starego Kontynentu
Długo zastanawiałam się, co mogłoby znaleźć się w artykule pod tym tytułem. Temat jest bowiem interesujący, choć nieoczywisty. Kandydaci na prezydenta USA, jeśli już muszą mówić o polityce zagranicznej, ograniczają się do kwestii Iraku, Iranu (tu czasem pojawia się problem tarczy antyrakietowej) i Afganistanu, napomkną o Rosji, wspomną coś o Chinach i prawach człowieka, jednak milczą lub zgrabnie omijają temat Europy. Dlatego przewidywanie tego, co nastąpi po 9 listopada w bilateralnych stosunkach dwóch gigantów jest trudne, ale i fascynujące zarazem. Pozwala puścić wodze fantazji i napisać wszystko, co podpowiada serce. Ale w polityce nie chodzi o fantazję, tylko o fakty. Obamie i McCainowi brakuje całościowej, spójnej wizji relacji Waszyngtonu ze starszą siostrą. O ile można, poprzez poszczególne wypowiedzi senatorów, antycypować ogólną strategię międzynarodowych kontaktów Ameryki po wyborach, o tyle szczegółowa strategia wobec Europy całkowicie rozmywa się wśród nieciekawych wystąpień i sztucznych uśmiechów.
Owszem, Europa sama zmaga się z problemem określania priorytetów polityki zagranicznej. W Unii Europejskiej wypływa to oczywiście z braku zreformowanych, nowoczesnych i reaktywnych struktur instytucjonalnych oraz kwestii związanych z tożsamością na siłę tworzonej wspólnoty, w innych częściach kontynentu jest to sprawa gospodarczych i politycznych problemów oraz kulturowego rozdarcia między Wschodem a Zachodem. Europejscy przywódcy, pochłonięci wewnętrznymi trudnościami z rosnącą inflacją i spadającym tempem wzrostu gospodarczego na czele, zdają się nie zauważać przemian politycznych, które zachodzą poza granicami ich krajów (tudzież UE).
W takich chwilach słabości, narodowe egoizmy biorą górę, to nic nadzwyczajnego. Interes państwa jest przecież najważniejszy. Jednak brak planów co do wzajemnych relacji Europa- Ameryka powinien niepokoić. Jeśli USA pozostaną bez pomysłu na bilateralne stosunki ze Starym Kontynentem, może to oznaczać powtórkę (a właściwie kontynuację) fatalnej, drugiej kadencji Georga W. Busha, gdzie europejscy partnerzy rzadko byli pytani o zdanie przy podejmowaniu przez Stany Zjednoczone kluczowych decyzji dotyczących stosunków międzynarodowych. Taka sytuacja byłaby sama w sobie upokorzeniem dla Demokraty, a i dla Republikanina, zwłaszcza takiego, który odcina się od ścisłych związków z obecną administracją Białego Domu, stałaby się niezbyt komfortowym narzuceniem. Wówczas też zapowiadana przez obu pretendentów do fotela prezydenta „zmiana” w polityce zagranicznej (przynajmniej wobec Starego Kontynentu) stanęłaby pod znakiem zapytania.
Ktokolwiek wygra listopadowe wybory będzie musiał zawalczyć o, coraz bardziej rozczarowaną i nieufną wobec USA, Europę. Tylko jak to zrobi? Barack Obama zapowiada więcej dialogu w dyplomacji a mniej siły i nacisków. Jeszcze niedawno był gotów usiąść do rozmów z Iranem bez żadnych warunków wstępnych. Do tej pory nie wiem czy był to wyraz skrajnego idealizmu, niezrozumiałej wiary we własne siły czy zwykłej naiwności. Senator z Arizony przekonuje natomiast, iż to potęga militarna i siła w stosunkach międzynarodowych jest najważniejszym i bynajmniej nie przebrzmiałym narzędziem polityki zagranicznej państwa. Za te poglądy znajduje się pod ciągłym ostrzałem krytyki. A jaki wniosek płynie dla Europy? Z pewnością taki, że można liczyć na zmianę stanowiska USA wobec Rosji. Wiadomo, że John McCain nie zamierza popełnić błędu poprzednika i nie będzie zaglądać Miedwiediewowi w duszę. Tym bardziej, że musiałby się mocno schylać... Zapowiada zaostrzenie polityki wobec Rosji. Popiera także budowę tarczy antyrakietowej, która jest solą w oku Kremla. Barack Obama z kolei, raczej przeciwnik tarczy, zapewne z chęcią usiądzie do stołu i porozmawia z moskiewskimi przywódcami (w Rosji właściwie mamy obecnie swoistą kolegialną władzę prezydenta i premiera). A Europa nadal będzie się sama zmagać z ostrą polityką (a może jedynie retoryką?) Moskwy.
Jeśli chodzi o politykę wobec całego kontynentu, Europa może liczyć na ograniczone zainteresowanie Stanów Zjednoczonych. Po Obamie oczekuje się próby prowadzenia wielostronnej dyplomacji i konsultacji. Oznacza to zerwanie z neokonserwatywnym unilateralizmem. Jestem jednak sceptyczna co do tego pomysłu, bowiem Stary Kontynent znajduje się obecnie w dyplomatycznym zastoju, nie jest w stanie podejmować wspólnych działań, a wypracowywanie jednego stanowiska, jeśli w ogóle się udaje, przychodzi z wielkim trudem. Sam pomysł Obamy, żeby otworzyć się na dialog z Europą nie jest zły, ale może okazać się nieefektywny z powodów niezależnych od niego. Pomysł McCaina jest zgoła inny. To coś z pogranicza uni i multilateralizmu. Jak przewidują analitycy, republikański prezydent zechce swoją pozycję w Europie zbudować wokół jednego, silnego, budzącego zaufanie partnera. Czarnym koniem okazuje się być państwo niemieckie, choć to wcale nie jest zaskoczenie, biorąc pod uwagę potencjał gospodarczy, znaczenie na arenie międzynarodowej i powiązania militarne. Tak prowadzona polityka amerykańska może doprowadzić do pogłębienia się rozbieżności wewnątrz europejskiej wspólnoty, wbijając klin między solidarność Unii Europejskiej a maksymalizację narodowych interesów. A to z pewnością nie przyniesie korzyści Europie.
Powyższe rozważania nie napawają mnie optymizmem, podobnie jak cała sytuacja wyborcza w Ameryce. Jak widać ani Demokraci, ani Republikanie nie mają skutecznego i pewnego „pomysłu na” Europę. A przecież wypracowanie nowego mechanizmu współpracy po obu stronach Atlantyku nie przyjdzie tak łatwo i szybko, ponieważ wymaga pogłębionych analiz, doświadczenia, którego brak Obamie oraz otwartości, której nie posiada McCain. A przecież te trzy warunki są ze sobą połączone na zasadzie koniunkcji, muszą zajść jednocześnie wszystkie. Nie zachodzą. Obawiam się zatem, że może nie dojść do spodziewanej „zmiany” w polityce USA wobec Europy. Czyżby oznaczało to, że przez kolejna kadencję będziemy w sytuacji, że dwa tak mocno powiązane historycznie, kulturowo i militarnie kontynenty będą zachowywać się względem siebie obojętnie i samolubnie, na zasadzie „każdy sobie rzepkę skrobie”?
Pozostaje mi wierzyć, że w zderzeniu z rzeczywistością moja fantazja okaże się jedynie majaczeniem rozhisteryzowanej kobiety.
piątek, 4 lipca 2008
Dzień Niepodległości.
Obecnie przygotowujemy się do śledzenia starcia Obama v. McCain lub jak kto woli McCain v. Obama. Stawiamy również na śledzenie kampanii do Kongresu.
Nie sposób również się nie pochwalić.
Teksty z bloga znalazły swoje wersje papierowe. Rozpoczął prof. Ireneusz Krzemiński publikacją w "Dzienniku". Ostatnio także rozszerzona wersja tekstu Małgorzaty Jastrzębskiej z bloga ukazała się w Międzynarodowym Przeglądzie Politycznym - nadal do kupienia nr 22 MPP.
Najaktywniejszy bloger projektu Andrzej Kozicki zamieścił swoją analizę dotyczącą senatora McCaina w reaktywowanym kwartalniku "Res Publica Nowa".
Już wkrótce kolejne publikacje papierowe autorów bloga, a także inne niespodzianki.
Serdecznie zapraszamy do śledzenia naszych dalszych prac.
Jan Filip Staniłko & Aleksander Z. Zioło
P.S. Jan Filip żeni się już 12 lipca stąd sprawy około rodzinne teraz go poważnie zajmują i kierowanie projektem spada na Aleksandra Z. Zioło(inicjatora) i Andrzeja Kozickiego.
Warsztaty Analiz Socjologicznych zapraszają również do odwiedzenie innych realizowanych przez Zespół WASu projektów.
środa, 2 lipca 2008
wtorek, 3 czerwca 2008
poniedziałek, 2 czerwca 2008
wtorek, 27 maja 2008
Bój kontra spokój. tłum. Marta Banaszak.
Bój kontra spokój
David Brooks. 6 maja 2008
Tłum. Marta Banaszak
Życie jest krótkie – za to kampanie – długie. Podczas nich każdy kandydat
przeżywa momenty chwały i porażki. Jednakże, to co naprawdę ma
znaczenie, to coś głębszego niż pasmo wzlotów i upadków – mianowicie,
pewne podstawowe zasady. Te zasady rządzące wyścigiem Obamy i Clinton
były doskonale widoczne podczas niedzielnego poranku [w sieci telewizyjnej ABC].
W politycznym talkshow „This Week", prowadzonym przez George'a
Stephanopoulosa, Hillary Clinton wcieliła się w rolę pierwszego Rambo
Demokratów. Kampania Clinton wydaje się dążyć do sprowadzenia całego
wyścigu wyborczego do jednej rzeczy: rzekomej konieczności nadgonienia standardom męskości. I tak, wszystko co robi Clinton skupione jest na
ferowaniu wyroków, walce i dominacji samców alfa.
W trakcie programu, gdy już padło kilka pytań, Clinton podniosła się
nagle ze swego krzesła, wznosząc się złowieszczo nad Stephanopoulosem.
Wrażenie, które można było odnieść oglądając wybryk Clinton, da się porównać
do przypatrywania się, jak ktoś w ciemnej uliczce dostaje szturchańca
od swojego szkolnego wychowawcy. Ameryka nie widziała tak bezczelnego, średniowiecznego pokazu próby fizycznego zastraszenia, odkąd Al Gore potowarzyszył
George'owi Bushowi w spacerze po scenie, na której odbywała się debata [kampania prezydencka 2000].
Jej próba zdominowania show była jednak niczym, w porównaniu z jej
próbą zdominowania prawdy. Przez pierwsze 30 minut, nie wymówiła ani
jednego szczerego, uczciwego słowa, włączając w to, jak powiedziałaby
Mary McCarthy, „and" (ang. oraz/i) oraz „the" [przedimek określony w
jęz. angielskim].
Clinton zachwalała swoje fikcyjne „wakacje od podatku paliwowego" i
powtórzyła próbę oskarżenia outsourcingu i Nafty o utraty pracy w
Indianie . Gdy Stephanopoulos poprosił ją, by wymieniła choć jednego
ekonomistę, który uważa, że plan wakacji od podatku paliwowego byłby
skuteczny, córa Wellesleya i Yale wykorzystała to jako szansę, by
porozstawiać kogo trzeba po kątach, kwitując „Nie zamierzam składać
swego losu w ręce ekonomistów".
Gdy Stephanopoulos zwrócil uwagę, iż Paul Krugman, dziennikarz
„Timesa", rozbudził obawy co do powodzenia tego planu, Clinton
powiązała Krugmana razem z administracją Busha i powiedziała, że nie
będzie czerpała rad od osób, które były odpowiedzialne za ostatnie
siedem lat.
To była bezwstydna manipulacja, a do tego, bezwstydna celowo. Clinton
zasygnalizowała, że nie zamierza ani trochę ustąpić potężnej
konspiracji elit. Nie czuła się także winna, ignorując dowody.
Pragnęła je stratować, obedrzeć ze skóry i pozostawić w formie
trzęsącej się na ziemi galarety. Zamierzała dopełnić pierwotnego
obowiązku samca alfa, pomagając własnemu stadu.
Zupełnie inny klimat wytworzył Barack Obama, w „Meet the Press" [kolejny poranny program publicystyczny sieci NBC]. Jego kampania przez ostatnie miesiące znajdowała się w strefie ciszy. Nigdy nie udało mu się wyjaśnić, jak miałby właściwie przekształcić politykę, a jego konwencjonalne treści zaczęły przyćmiewać jego niekonwencjonalny styl.
Niemniej jednak, jak ukazał to w niedzielę wyraźny kontrast, Obama nadal zachowuje swe ludzkie oblicze. W dalszym ciągu wydaje się powracać do
pewnego rodzaju strefy normalności, gdzie zamieszkuje jego własna
refleksja. Nie był do końca szczery, gdy odpowiadał na pytania
dotyczące Wielebnego Jeremiah Wrighta, ale pewna wewnętrzna balustrada
powstrzymuje go przed zbytnim oddaleniem się od prawdy. Pełen namysłu
oraz skłonny do dialogu, nie wygląda na człowieka, który posiada
kluczową cechę Clinton: automatyczne zakładanie, że krytycy są zawsze
w błędzie.
Obama wciąż utrzymuje swój dar homeostazy, zdolności powrotu do
emocjonalnej równowagi i spokoju, nawet pośród histerii. Jego
zadziwiające opanowanie zostało odebrane jako słabość w boju z
Clinton, ale stanowi również sedno jego obietnicy na zmianę polityki.
Poprzysiągł on bowiem złagodzić nienawiść oraz uleczyć podziały.
To właśnie ten kontrast pomiędzy bojem i spokojem charakteryzuje
wyścig Demokratów. Clinton w swym rozumowaniu przyjmuje implicite, iż
polityka to z natury perfidny interes. Ludzka natura, jak stwierdziła
Clinton w niedzielę, pokazuje, że postęp przychodzi jedynie poprzez
podbój. Lepiej więc wybierzcie lidera, który umie poniżać. Lepiej
wybierzcie kogoś, kto daje sobie prawo do brutalnego postępowania.
Kampania Obamy wyrasta z długiej tradycji reformatorskiej. W swym rozumowaniu, Obama z kolei przyjmuje implicite pogląd, że polityka nie musi tak
wyglądać. Nieszczerość i brutalność nie są nieuniknione – przeciwnie,
stanowią przeszkodę. Przyjaciel i zwolennik Obamy Cass Sunstein opisał
ideały Obamy w „Nowej Republice" („The New Republic”): „Obama wierzy, że
prawdziwa zmiana wymaga zazwyczaj konsensusu, uczenia się i
dostosowania się.".
Powyższe poglądy uważa się w obozie Clinton za naiwne bzdury.
Kwestie poruszane w kampanii wciąż się zmieniają, jednak ten sam wątek przewija się przez cały wyścig. Jedni wierzą w czystą siłę argumentów władzy,
drudzy w siłę komunikacji.
Wszyscy oni są natomiast niedoskonałymi głosicielami swych credo.
Clinton pomstuje na „groszorobów z Wall Street", ale jej strategie
polityczne często zaczerpnięte są ze skrzydła partii pochodzącego
właśnie z Wall Street. Obama mówi o postpartyjnym kompromisie w ogóle,
ale rzadko w szczególe.
Mimo to, pośród prezydenckiej burzy, podstawowy światopogląd kandydatów
będzie kształtował ich przyszłą prezydenturę. Obama - instynktownie
konwersacyjny, mobilizujący społeczeństwo. Clinton, jak sama to ujęła,
będzie walczyć i walczyć. Jeżeli zaś zostanie wybrana, posiądzie
wystarczająca władzę, aby przekształcić swą Hobbesowską wizję walki w niemiłosierną rzeczywistość.
środa, 21 maja 2008
Kentucky, Oregon.
Skończyły się prawybory w dwóch kolejnych stanach. Większą ilość otrzymała Hillary Clinton, ale Obamie brakuje już tylko kilkudziesięciu delegatów do magicznej liczby 2025,a więc ilości delegatów potrzebnej do otrzymania nominacji.
Democratic Delegates (2,025 needed to win nomination)
Candidate Delegates
Hillary Clinton 1,775
Barack Obama 1,956
Total 3,731
czwartek, 15 maja 2008
"SMS od Obamy"
"Było, nie było ?"
Barack Obama zadzwonił do Hillary Clinton z gratulacjami po jej wygranej w prawyborach w Zachodniej Wirginii, ale pani senator wyłączyła komórkę i się do niej nie dodzwonił.
Prawdopodobnie wysłał jej esemesa. Nie wiemy jak sms wyglądał, ale jako blogerzy świadomi amerykańskiej kultury sądzimy, że prawdopodobnie był taki: "Hil, kewl job in wv. Luv, Bam." (Hil, dobr rob w zach. w. Cmok, Bam)
niedziela, 11 maja 2008
Wyborcom bliżej do McCaina. Andrzej Kozicki.
Grafika Associated Press ukazuje wyniki sondażu, z którego wynika, że wahadło wyborcze jest przesunięte lekko na korzyść konserwatyzmu ideowego i że Johnowi McCainowi dużo bliżej do centrum sceny politycznej, niż Barackowi Obamie czy Hillary Clinton.
piątek, 9 maja 2008
środa, 7 maja 2008
niedziela, 4 maja 2008
Clinton v. Obama
Jak dotąd Obama wygrywał w hrabstwach zdominowanych przez murzyńskich(afroamerykańckich) albo dobrze wykształconych wyborców. Clinton wygrywała wśród jednolitych etnicznie oraz gorzej wykształconych wyborców.New York Times.
wtorek, 22 kwietnia 2008
poniedziałek, 21 kwietnia 2008
środa, 16 kwietnia 2008
poniedziałek, 7 kwietnia 2008
"Według sondażu Gallupa...."tłum. Marta Banaszak.
"Według sondażu Gallupa, wielu Demokratów jest gotowych glosować na
McCaina, jeśli ich faworyt nie zostanie wyłoniony do listopada".
Wielu spośród zwolenników Hillary Clinton i Baracka Obamy jest
gotowych wzgardzić Partią Demokratyczną i zagłosować na Johna McCaina
w listopadzie, jeżeli ich kandydat do tego czasu nie wygra nominacji
prezydenckiej, jak podaje nowy sondaż Gallupa opublikowany w środę.
Kolejny sondaż ze środy pokazuje, iż większość wyborców, a w tym 85%
Demokratów, dopuszcza możliwość, iż walka pomiędzy Clinton i Obamą nie
zostanie rozstrzygnięta przed konwencją w sierpniu.
Pośród osób, które określiły się jako zwolennicy Hillary Clinton, 28%
powiedziało, iż głosowałoby na McCaina, jeżeli Obama byłby jego
przeciwnikiem, jak wynika z sondażu śledzącego wybory "Gallup Poll
Daily", przeprowadzonego między 7-22 marca.
Ten sam sondaż pokazał, iż 19% zwolenników Obamy, zmieniłoby swe
sympatie i zagłosowało na McCaina, jeśli Clinton okazałaby się
kandydatką Demokratów.
Sondaż przebadał 6 657 wyborców Demokratycznych w skali krajowej oraz
ma 2% margines błędu.
Analitycy Gallupa pokazali również, iż wyborcy wykazują tendencję do
grożenia opuszczeniem partii, ale niekoniecznie tak postępują. Według
ostatniego sondażu Gallupa, 11% wyborów Republikańskich powiedziało,
iż zagłosowałoby na inną partię albo w ogóle nie poszłoby do wyborów,
jeżeli okazałoby się, iż McCain nie posiada bardziej konserwatywnego
od siebie przeciwnika.
Historycznie rzecz biorąc, według zespołu analityków Gallupa, czynnik
zmiany partii nigdy nie okazał się aż tak znaczący. Mniej niż 10%
Republikanów i Demokratów przeszło na stronę przeciwnej partii w
przedwyborczych sondażach Gallupa między 1992 a 2004 rokiem.
W drugim z sondażu, Rasmussen odkrył, iż 87% wszystkich wyborców -
oraz 85% Demokratów - wierzy, że jest "w pewien sposób możliwe", iż
zarówno Clinton, jak i Obama utrzymają się w wyścigu aż do konwencji.
52% Demokratów powiedziało, że "bardzo możliwe" jest, że nominacja nie
zostanie przesądzona do czasu konwencji.
Sondaż Rasmussena (24-25 marca, 800 potencjalnych wyborców, +/- 4
punkty procentowe) pokazał także, iż po obu stronach wyścigu
Demokratów panuje podobna niechęć do rywala: 22% zwolenników zarówno
Clinton, jak i Obamy powiedziało, że uważa, iż z wyścigu odpadnie ten
drugi kandydat.
FOXNews.com
Środa, 26 marzec 2008
niedziela, 6 kwietnia 2008
niedziela, 30 marca 2008
American dream. Małgorzata Jastrzębska
Wybory prezydenckie w USA wzbudzają różne emocje wśród nie- Amerykanów. Są to emocje skrajne, począwszy od zupełnej obojętności poprzez zainteresowanie tym, w jakim kostiumie wystąpiła Hilary lub jak pięknie mówił Obama w Pensylwanii, po faktyczne zaangażowanie w sprawy, które rozstrzygają się za Atlantykiem. Przeciętny Europejczyk nie interesuje się całą tą szopką z prawyborami, podniosłymi przemowami, trikami marketingowymi itd. Dla przeciętnego Europejczyka niewiele się zmieni po listopadzie 2008. Wszak Stany Zjednoczone jakie są każdy widzi. Jednak jest to myślenie krótkodystansowca, który nie rozumie, że pozycja państwa, jego stabilność i zdolność funkcjonowania podlega rozmaitym procesom, przekształcającym jego położenie i wymagającym ciągłych zabiegów o zachowanie w miarę zrównoważonego poziomu zmian. Przed takim uproszczonym podejściem do wyborów w Ameryce przestrzegam.
To, kto zdobędzie fotel prezydenta w USA zdeterminuje politykę tego mocarstwa i w dużym stopniu wpłynie na tendencje w dyplomacji innych państw. Nawet nieznaczna zmiana amerykańskiego kursu będzie miała swój oddźwięk na arenie międzynarodowej. Na pół roku przed wyborami, zarówno kandydaci Demokratów jak i John McCain zapowiadają nowy porządek po zakończeniu ery Busha. Niestety, jest on bardzo niewyraźny i trudno powiedzieć, na czym ogłaszana zmiana miałaby polegać. Z jednej strony trudno się dziwić, że w kampanii wyborczej słychać mało konkretów, zwłaszcza jeśli chodzi o politykę międzynarodową. Tematy te są bowiem mało medialne, nieciekawe dla wyborców i trudne, a próżno się spodziewać po dwóch nieopierzonych Demokratach i doświadczonym, ale zbyt zapamiętałym w swoich sądach Republikaninie, że będą ryzykować merytoryczne dyskusje o wojnie w Iraku czy stosunkach transatlantyckich, by zyskać poparcie. Z drugiej zaś strony Stany Zjednoczone, jako jedno z najpotężniejszych państw świata, musi ponownie zacząć prowadzić jasną, transparentną politykę międzynarodową. Wyraźnie wyznaczyć priorytety. Tego brakowało za czasów Busha, zwłaszcza po upadku wiarygodności oficjalnych przyczyn postępowania Białego Domu. Interwencja w Afganistanie, mająca na celu wyzwolenie lokalnej ludności od reżimu Talibów, klęska wojny w Iraku, projekt tarczy antyrakietowej będący zarzewiem konfliktu z Rosją, ostry kurs wobec Korei Północnej, to wszystko zostało wytłumaczone wątłymi i niezrozumiałymi frazesami o konieczności ochrony świata przed państwami zbójeckimi i wojną z terroryzmem.
Bush pokazał światu, że hegemonia USA nie jest wieczna. Należy przyznać, że jej upadek nie jest jedynie winą administracji z Waszyngtonu, choć z pewnością popełnione od 2001 roku błędy przyspieszyły ten proces. Zbigniew Brzeziński pod koniec lat dziewięćdziesiątych w swojej książce pt. „Wielka szachownica” przekonywał, że utrzymanie pozycji przez Amerykę jest uzależnione od jej zdolności wypracowania mechanizmu współpracy ze Wspólnotami Europejskimi, Rosją i Chinami, który umożliwiłby stworzenie osi wzajemnych kontaktów, będąc jednocześnie alternatywą dla rywalizacji. Po kilku latach rządów Busha, profesor zdaje się być zawiedziony tym, co udało się osiągnąć, a raczej tym, co stracono. Twierdzi, że utracone przekonanie o amerykańskiej hegemonii trudno będzie odbudować. I tym trudniej będzie stworzyć trwały system współdziałania.
Odbudowa autorytetu Ameryki będzie najpoważniejszym zadaniem dla nowego przywódcy. A potencjalni przywódcy zdają się nie zdawać sobie sprawy z powagi sytuacji. Patrząc w programy wyborcze kandydatów i na ich przeszłość polityczną, trudno nie odnieść wrażenia, że tylko John McCain orientuje się w tym, co dzieje się na świecie. Jego wyraziste poglądy na temat stosunków z Rosją czy wojny w Iraku bynajmniej jednak nie przysparzają mu zwolenników. Jest on Republikaninem, członkiem senackiej Komisji Sił Zbrojnych, zdecydowanie opowiada się za militarnymi metodami rozwiązywania konfliktów. Trudno się spodziewać, że dzięki takim przekonaniom porwie miliony zmęczonych wojną i porażkami Amerykanów. Demokraci z kolei bardzo mało uwagi poświęcają polityce zagranicznej. W swoich wystąpieniach ograniczają się jedynie do sloganów o wycofaniu się z Iraku i o konieczności rozwiązania kwestii imigrantów. Takie pomysły w perspektywie czteroletnich rządów któregoś z trojga kandydatów nie wróży pomyślności Stanom Zjednoczonym. Z jednej strony mamy bowiem McCaina z jego „militarystycznymi” przekonaniami, z drugiej słabo zorientowanych i niekonsekwentnych Demokratów, serwujących za to socjotechniczne shows sprytnie grające na uczuciach podatnych na manipulację Amerykanów.
Francis Fukuyama napisał kilka lat temu ciekawą książkę, której tytuł świetnie pasuje do obecnej, wyborczej sytuacji w USA- „Ameryka na rozdrożu”. Jednak sugerowałoby to, że obywatele Stanów Zjednoczonych mogą postawić na jedną lub drugą opcję jakiejś polityki. Niestety, wybory 2008 to w każdym przypadku będzie obranie drogi niepewnej, niewyraźnej, pełnej zakrętów i o nieznanym zakończeniu. Erozja amerykańskiej hegemonii (jak to zjawisko określa Le Monde Diplomatique) będzie procesem, któremu koniec mógłby położyć jedynie zdeterminowany, nie przejmujący się opinią publiczną polityk, posiadający doświadczenie i obdarzony realistyczną wizją Ameryki za kilka lub kilkanaście lat. Takiego polityka nie widać na horyzoncie wyborów. A przecież potęga amerykańska nie powstanie niczym Feniks z popiołów. Potrzebuje ona za to zastrzyku energii, pomysłów i otwartości. Kto dzisiaj może wskazać kandydata będącego w stanie w ten sposób poprowadzić Amerykę?
sobota, 29 marca 2008
środa, 26 marca 2008
Przemówienie człowieka myślącego. tłum. Marta Banaszak.
Pomyślałam sobie, że przemówienie Obamy było donośne, przemyślane i znaczące. W pięknym stylu, było to przemówienie przy którym się myśli, nie zaś klaszcze. Jasnym było, że tego właśnie chciał Obama, i że było to czymś wyjątkowym.
Opisywane przemówienie wydawało mi się tak szczere, jak tylko mogło być w przypadku człowieka o pozycji Obamy, w ramach pewnych granic stwarzanych przez politykę. Samo w sobie stanowiło znaczący wkład – czas pokaże, czy okaże się on sukcesem. Gildia pyszałków, dumny członek począwszy od 2000 r., pochwalił przemówienie, ale największym dowodem szacunku do niego był fakt, iż reakcją wiadomości nadawanych przez stacje kablowe była nie drwina czy zblazowanie wtajemniczonych kręgów, lecz namysł. Podjęto dyskusję - myśliciele lewicy i prawicy, czarni i biali zaczęli rozmyślać na temat sposobu, w jaki doświadczają „rasę” w Stanach Zjednoczonych. Było to naprawdę niesamowite. Pomyślałam sobie: Go America, go, go.
Wiecie, co powiedział Pan Obama. Wielebny Jeremiah Wright się mylił. Jego kazania „podburzały” oraz „umniejszały zarówno wielkość jak i dobroć naszego narodu”. Obama przyznał, iż gdyby wszystko co wiedział o Panu Wright sprowadzałoby się do tego, co zobaczył na YouTubie, też by go nie lubił. Jednakże, przez 20 lat znał go jako człowieka, który uczył go wiary chrześcijańskiej, pomagał biednym, służył w marynarce oraz przywodził społeczności pomagającej biednym, potrzebującym i chorym. „Mimo swych niedoskonałości, było on dla mnie jak ktoś z mojej rodziny”. Obama stwierdził, iż nie zamierza wyrzec się ich przyjaźni.
Co najbardziej istotne, Pan Obama zapewnił, iż rasa w Ameryce to pokoleniowa opowieść. Pierworodny grzech niewolnictwa pozostaje faktem, ale postęp jaki dokonał się na przestrzeni ostatnich 50 lat oznacza, iż każde pokolenie inaczej doświadcza „rasę”. Starsi czarnoskórzy Amerykanie, jak Pan Wright, pamiętają Jima Crowa, a wspomnienie te zniekształciło ich światopogląd. Niektórzy wtedy się podnieśli, niektórzy nie – w tym drugim przypadku, „dziedzictwo klęski” zniekształcało kolejne pokolenia. Rezultat? Destrukcyjny gniew, który jest czasem „wykorzystywany przez polityków” i który powstrzymuje Afro-Amerykanów „przed uczciwym spojrzeniem na naszą własną skomplikowaną kondycję.” Jednak „podobny gniew istnieje wśród segmentów białej społeczności”. Obama mówił o białych klasy robotniczej i klasy średniej, których „doświadczenie to doświadczenie imigrantów” i którzy zaczęli od zera. „Jeśli o nich chodzi, to zbudowali wszystko własnoręcznie, nikt im niczego nie dał”. „A wiec, jeśli mówi się im, aby przez całe miasto dowozili busem dzieci do szkoły”, gdy słyszą, iż ktoś dostaje przywileje, których oni nigdy nie mieli, oraz gdy mówi się im, iż ich „lęki dotyczące przestępczości w miejskim sąsiedztwie są w pewien sposób uprzedzone”, również odczuwają złość.
Ot i cała prawda. A my nie przywykliśmy do szczerych figur politycznych, i to wypowiadanych w ten sposób, na forum publicznym. Za to właśnie należy się Obamie duże uznanie. Prawdą jest również, iż grupy białych, do których Obama się odniósł – grupy etniczne, klasa średnia – to ni mniej ni więcej ci wyborcy, których potrzebuje przeciągnąć na swoją stronę w Pensylwanii. Było to sprytne zagranie strategicznie. Jest jednak jeszcze jeden fakt - Obama miał okazję przeżyć na własnej skórze czasy desegregacyjnego przewozu szkolnymi busami [praktyka stosowana w USA w latach 70 i 80, mająca na celu znieść segregację rasową w amerykańskich szkołach, poprzez przypisywanie i transport dzieci do wybranych szkół, w taki sposób, aby przełamać dyskryminacyjną organizację szkół oraz podział na dzielnice]. Jego wspomnienia z tamtych lat wciąż wywołują łzy. Tym bardziej ucieszyło mnie, iż przyznał, że polityka przewozu dzieci do szkół była odbierana przez białą klasę pracującą jako jawna niesprawiedliwość. Kolejny krok: przyznanie, iż była to niesprawiedliwość, kropka.
***
Pierwotna retoryczna zaleta tej mowy może być opisana przez dwa słowa – endemiczny i Faulkner. „Endemiczny” należy do takiego gatunku słów, którego doradcy polityczni nie pozwalają używać politykom, ponieważ 72% Amerykanów ich nie rozumie. Ta strategia „najmniejszego wspólnego mianownika”, właściwa niezbyt rozważnemu prowadzeniu wyborów, już od dawna degraduje amerykański dyskurs. Gdy Obama powiedział, że Pan Wright niesłusznie propagował „pogląd, jakoby rasizm białych był zjawiskiem endemicznym”, każdy go zrozumiał. Ponieważ „oni” nie są tak naprawdę głupi. Jeżeli zaś chodzi o Faulknera – no cóż, amerykański polityk zacytował Williama Faulknera: „Przeszłość nie jest martwa i pogrzebana. Właściwie to nie jest nawet przeszłość”. To jest dopiero myśl, ciekawa w istocie, co oznacza, że większość współczesnych polityków nigdy by się takimi przemyśleniami nie podzieliło.
W swym przemówieniu Obama założył, iż ma do czynienia z inteligentną publicznością. Był to komplement, i podejrzewam, że został odebrany jako prezent. Obama założył również, iż wiele ze słuchających go osób jest wyedukowanych. Byłam za to wdzięczna, jako że Amerykańska polityka rzadko zwraca się do tej części społeczeństwa.
Przykładam tutaj szczególną wagę do tego aspektu przemowy, który może mieć dobroczynny wpływ na współczesną retorykę. Obecnie zakłada się, iż kandydat musi wypowiedzieć infantylny i nudny frazes typu „A rodziny z Michigan są dla nas ważne!” albo „To co ja reprezentuję, to dobrej jakości służba zdrowia, na którą będzie was stać!” – po czym przychodzi czas na oklaski publiczności. Wypowiedź oraz aplauz tworzą razem ośmiosekundowy slogan wyborczy, który będzie powtarzany tego samego wieczoru w wiadomościach oraz oglądany przez ludzi. Tak wygląda standardowa polityczno-dziennikarska procedura ostatnich 20 lat.
Obama podważył to wszystko swoją mową. Nie było w niej frazesów do klaskania. Nie dostarczył wam tych ośmiu sekund wypowiedzi i następujących po niej oklasków. Mówił używając pełnych i długich paragrafów, które nie wołały o aplauz. To zmusiło producentów telewizyjnych do użycia dłuższych niż zawsze sloganów, aby oddać ich znaczenie. Dlatego właśnie wycinki jego przemówienia, które oglądaliście w telewizji, były ciekawsze niż zazwyczaj, co także przyczyniło się do tego, iż całe przemówienie było lepiej nagłośnione w mediach. Ludzie, którzy nie wysłuchali go w całości, ale widzieli tylko wybrane części w wiadomościach, byli w stanie pojąć rzeczywisty sens tego, co powiedział.
Jeśli Hillary albo McCain powiedzieliby coś interesującego, też dostaliby więcej niż osiem sekund. Ale miałoby to miejsce, gdyby pisali swe przemówienia bez zamiaru wywołania nimi oklasków zebranej publiczności. Powinni tego spróbować.
***
A oto co nie wypaliło. Pod koniec przemówienia, Obama pokazał Amerykę, która nie przywodzi na myśl Faulknera, ale raczej Williama Blake’a. Bankructwa, upiorne zakłady przemysłowe, utraty pracy oraz korporacyjna korupcja. Nie przeczę, jest trochę prawdy w tym obrazie, ale czemu poparcie dla Demokratów ma wynikać z tak beznadziejnie i aż nierealistycznie ponurych pobudek?
Nasunęło mi to skojarzenie z utrzymującym się przeczuciem – a właściwie obawą – iż „Obamawcy” może wcale nie wiedzą tak dużo o Ameryce. Są błyskotliwi, mogą poszczycić się wieloma osiągnięciami, są porządni, wiedzą wszystko o tym, jak to jest być yuppie czy buppie (czarny yuppie od ang. black yuppie), o zwyczajach Ligi Bluszczowej (ang. Ivy League) czy networkingu. Ale do całego tego dobrodziejstwa, wnoszą – może w postawie obronnej, aby utrzymać swe ideologiczne poglądy pod naporem świadectwa własnego życia lub, aby nie być zawstydzonymi własną sławą, sukcesem i władzą – nawykowe wręcz
powtarzanie, jak w Ameryce jest ciężko, jak ciężko jest być czarnym w Ameryce oraz, jak każdy od czasów Reagana walczy z głodem lub nieleczonymi chorobami. Ameryka zawsze przychodzi do nich o kulach.
Ale większość ludzi nie doświadczała ostatnich 25 lat w taki sposób. Ponieważ to nie było w ten sposób. Czy Obamowcy zdają sobie z tego sprawę?
To całkiem pokaźny bagaż do wniesienia do Białego Domu.
Mimo wszystko, to było dobre i poważne przemówienie. Czy pomoże Obamie, nie wiem. Poruszamy się po niezbadanym obszarze. Nigdy nie mieliśmy kandydata na prezydenta z czołowej partii, który byłby czarny (albo raczej, biało-czarny), i który wygłosiłby taką mowę. Nie wiadomo, czy będzie więcej wyborców zrażonych do Pana Wrighta, czy tych, którzy będą pod wrażeniem mowy o nim. Nie wiadomo również, czy wybory będą życzyć sobie dyskusji na tematy rasowe. Moje przeczucie mówi mi zaś, że ta przemowa będzie zapamiętana przez historię jako ta, która uratowała kandydaturę lub ta, która ją pogrążyła. Mam nadzieję, że okaże się to pierwsze.
„A Thinking Man's Speech.” WSJ. Peggy Noonan.
March 21, 2008; Page W16
http://online.wsj.com/article